Uniwersum Marvela pracowało przez 11 lat, żeby dojść do
miejsca, w którym jest dziś. Kevin Feige albo od początku miał wizjonerski
plan, albo pierwszorzędnie improwizuje. Od 2008 roku i pierwszego „Iron Mana”
powstały 23 filmy (razem z nadchodzącym „Spider-Man: Daleko od domu”), z ich
bohaterami zżyliśmy się lub chociaż przyzwyczailiśmy się do nich. Ciężko
wyobrazić sobie Tony’ego Starka o twarzy innej niż Roberta Downeya Jr. lub
Kapitana Amerykę bez gładkiego (czy nawet zarośniętego) lica Chrisa Evansa.
Jednak wszystko ma swój koniec i przyszła też pora na ulubionych obrońców
świata – Avengerów.
Gwoli ścisłości, nie jest to koniec sensu stricto, bardziej zmiana kierunku i warty, bardziej średnik
niż kropka. Po trzęsieniu ziemi, jakim było „Avengers: Wojna bez granic”,
napięcie rośnie w finałowej (a jednak przedostatniej) potyczce marvelowskiej
Trzeciej Fazy. „Avengers: Koniec gry” wywołuje masę emocji na całym świecie i
trudno się dziwić, bo to: 1) kontynuacja wyjątkowo dobrego i zaskakującego
filmu, 2) ciąg dalszy po cliffhangarze dekady, 3) koniec pewnej ery, którą
wszyscy w jakiś sposób żyliśmy.
Ostatnie lata w MCU należały do braci Anthony’ego i Joe
Russo, którzy przeprowadzili nas za rękę od szpiegowskiej rozrywki („Kapitan
Ameryka: Zimowy Żołnierz”), przez polityczne konflikty („Kapitan Ameryka: Wojna
bohaterów”) po superbohaterski dramat („Avengers: Wojna bez granic”). Finał też
należy do nich i jeśli prawdą jest, że mężczyznę poznaje się po tym, jak
kończy, bracia Russo skończyli z klasą, z kasą i z uznaniem krytyków.
Nie mam wątpliwości, że z całego MCU „Koniec gry” nie wybija
się jako film najlepszy. Za taki uważam bez dwóch zdań „Wojnę bez granic” i
„Strażników galaktyki”. Mimo to przyznałbym mu nagrodę w kategorii Marvela
najbardziej emocjonalnego. „Koniec gry” wypełnia bowiem miłość – do dziesiątek
postaci, do komiksów, do Stana Lee i innych twórców, wreszcie do drogi, która
tu doprowadziła. Ostatnia część „Avengers” to trochę zjazd super-absolwentów,
których oglądamy jak kolegów ze szkolnej ławki. Nawet jeśli wszystkich nie
lubiliśmy do tej pory, nie sposób nie westchnąć z nostalgią na ich widok w
jednym miejscu. Przy natłoku bohaterów, wydarzeń, wątków i linii czasowych
trudno też nie być pod wrażeniem ogromnego osiągnięcia, jakim jest umiejętne
domknięcie 21 poprzedzających filmów. Już samo to prosi o wpisanie „Avengers:
Koniec gry” do panteonu kina. A fakt, że przy okazji bracia Russo popełnili
film bardzo dobry jakościowo graniczy z cudem.
Trzygodzinny finał zawiera wszystko, o czym mogliśmy sobie
zamarzyć. Jest tu epicki rozmach, wbijająca w fotel akcja, przednia komedia,
wzruszający dramat i sentymentalny romans. Żałuję tylko, że wpisana w gatunek przewidywalność
i zawrotne tempo drugiej połowy filmu pozbawiły dramatycznego balastu
zakończenia losów niektórych postaci. Ale każdy przeżywa dramaty na swój sposób
– siedząc na sali kinowej z ciarkami na skórze, słuchałem jak śmiech zmieniał
się w oklaski i wiwaty, które kończyły się szlochem. Można się czepiać „Końca
gry”, jednak mija się to z celem, kiedy mamy do czynienia z prawdziwym
rollercoasterem emocji i ostatecznym argumentem za wyższością kinowego
doświadczenia. Każdy fan, geek i nerd – w tym ja – został wynagrodzony za
cierpliwość i lojalność.
Embargo na spoilery już opadło, ale właściwie to nie ma
najmniejszego sensu opowiadać o fabule czwartej części „Avengers”. Albo ją już
znacie, albo nie chcecie jeszcze znać, choć tak naprawdę domyślacie się, gdzie
ona zmierza. Nie obyło się jednak bez niespodzianek, jak (uwaga, mimo wszystko
będzie SPOILER, więc lepiej przeskoczcie do najbliższej kropki, jeśli nie
chcecie oberwać) śmierć Thanosa w pierwszym kwadransie, wątek kanapowego Thora
czy smutny, prawie post-apokaliptyczny pierwszy akt, praktycznie pozbawiony
akcji, do jakiej Marvel nas przyzwyczaił. Ten ostatni podkreśla powagę wydarzeń
kończących „Wojnę bez granic” i zbija widza z tropu. Na taką grę z
oczekiwaniami czekałem przez niejeden powtarzalny origin story MCU i choćby za
to braciom Russo należy się chwała.
Michał Miller