piątek, 15 sierpnia 2014

Niby weekend, długi w dodatku, a jednak coś nie pozwala się cieszyć nim do końca. Wizja zbliżającego się nieszczęścia pojawia się na horyzoncie, utrudnia oddychanie, uśmiech z gęby usuwa.
Wirus Ebola? Ależ skąd. Przecież on przenosi się przez bezpośredni kontakt, a ja nie mam w zwyczaju bratać się za bardzo z ludźmi, więc nawet w przypadku epidemii, ja i inni mi podobni, nie tylko będziemy bezpieczni, ale również będziemy mogli powiedzieć, każdy z osobna oczywiście: "A nie mówiłem?"
Co to zatem za nieszczęście? Ważna wskazówka: Harrisonowi Fordowi zrosła się noga. Samo w sobie nie jest to czymś strasznym, ale umożliwia to... kontynuację kręcenia VII części Star Wars. To również nie jest jeszcze ta straszna katastrofa, o której wspomniałem, a przynajmniej nie w pełni okazałości.
Star Wars mnie nie rusza. Próbowałem kilka razy, za każdym razem nic. Części IV-VI od strony wizualnej nie robiły wrażenia, bo jednak w ciągu tych ok. 20 lat, które minęły od momentu nakręcenia do chwili kiedy je obejrzałem, przyniosły zmiany wręcz, heh, kosmiczne. Fabularnie zaś... cóż, napiszmy tylko, że już z większym zaangażowaniem przeczytałem "Janka Muzykanta". Nie dziwi chyba zatem, że również i części I-III nie budziły we mnie większych emocji.
Wciąż jeszcze jednak nie dotarliśmy do sedna sprawy. Przecież każdego roku wychodzi przynajmniej kilkaset filmów, które mnie nie ruszają i z tego powodu rąk nie załamuję i nie wieszczę katastrof.
Statystyki nie kłamią, zatem: 
Z badań amerykańskich naukowców wynika, że od momentu ogłoszenia decyzji o produkcji VII części Star Wars, produkcja maści na ból dupy wzrosła o 30%. 
I lepiej nie będzie.
Tu leży pies pogrzebany. A przynajmniej jego połowa. Premiera zapowiadana na grudzień 2015, a możliwe, że tak naprawdę będzie można wybrać się do kin dopiero w 2016 roku. Co zaś pomiędzy dziś i premierą? Tysiące osób, mimo iż filmu widzieć jeszcze nie mogły, będą obrzucać błotem wszystkich z nim związanych, że to porażka, niszczenie legendy, zamach na świętość. I tak aż do wywołania torsji.
Połowę zdechłego psa już odgrzebaliśmy, co samo w sobie jest już wystarczająco odrażające, ale jest również druga jego połowa: następnie do akcji wkroczy propagandowa machina, według której pewnie będzie to najlepsza część, najlepszy film roku, przełom, najlepsza produkcja wszech czasów. A ja już nie będę nawet miał czym wymiotować.
Możliwości obrony przed totalną katastrofą? Przeciąć pępowinę łączącą z internetem, gazet nie czytać, telewizor na złom oddać, po czym gdzieś w lesie lepiankę sobie wybudować i z dala od świata żyć.

A zatem ratunku nie ma.
To może chociaż jakiś morał, jakaś nauka na przyszłość, może można wyciągnąć z tego jakieś wnioski? Nie sądzę, zresztą po co? Możemy sobie za to posłuchać Sonny'ego. I powspominać Firefly. [b]
PS Wiem, że bez Star Wars pewnie nie byłoby Firefly. Co z tego?

czwartek, 14 sierpnia 2014

#OldSchool

Groupie love w CBGB
Bowery 315, NY - tam znajdował się przybytek muzyki punk, rock, new wave, czyli klub CBGB. Tam zaczynali nieogarnięci jeszcze Talking Heads (official)RamonesThe PoliceBlondieThe Dead Boys.
Ci ostatni nigdy się nie ogarnęli. Zaczęli w 1975, a po 4 latach skończyli działalność. Było krótko, ale mocno. Johnny Blitz, perkusista, zdążył zostać dźgnięty nożem 17 razy na ulicy. Stiv Bators, wokalista, zdążył wielokrotnie zrobić sobie nacięcia na brzuchu za pomocą stojaka do mikrofonu podczas koncertów. Ten sam, w ramach buntu wobec wytwórni, podczas koncertu rejestrowanego w celu wydania na płycie, śpiewał z dala od mikrofonu i nagrały się praktycznie wersje instrumentalne.
Oraz wisienka na torcie - Stiv Bators otrzymujący ustne wyrazy uwielbienia od fanki podczas koncertu, właśnie na Bowery 315. Śpiewał dalej, podczas gdy ona śpiewała do jego mikrofonu. Który wokalista dzisiaj miałby jaja na taki featuring? Hail, CBGB!
[m]


środa, 13 sierpnia 2014

Generalnie nie zajmujemy się tu polityką, ale tym razem jestem zmuszony wystosować apel zarówno do partii rządzącej, jak i do opozycji, bo tylko ich wspólne działanie może zapobiec tragedii.
Nie wiem czy wszyscy już zauważyli, ale zbliża się długi weekend. Niby niezbyt długi, ale moment jego rozpoczęcia będzie mieć katastrofalne skutki.
Katastrofa zacznie się już dziś - każdy, kto z przyzwyczajenia napisze na swoim profilu, że mamy wpół do weekendu, będzie się mylił. Wtedy zaś pojawią się hejterzy, którzy z rozkoszą skomentują te posty bez przebierania w słowach. Możliwe, że właśnie tak: "Ty tępa dzido, mamy już kwadrans do weekendu".
To jednak nic, w porównaniu z tym, co dziać się będzie w piątek. Tego dnia wszyscy, których jedynym sensem życia było informowanie nieszczęśników, którzy nie są w stanie stwierdzić jaki mamy dzień tygodnia, wylegną pewnie na ulice. Czemu? To proste - skoro nikogo nie ma w pracy, to nikt nie będzie siedział na fejsie, żeby przeczytać ich cotygodniowe obwieszczenie, że oto mamy 'piątek, piąteczek, piątunio'. Jako iż amerykańscy naukowcy dowiedli, iż niedobór lajków może prowadzić do wzrostu niezadowolenia społecznego, na miejscu elit politycznych nie ważył bym owego zagrożenia lekce.
Co można zrobić? Niby niewiele, ale jednak opcje mamy aż dwie. Można całość odwołać - nie ma długiego weekendu, nie ma problemów. To z oczywistych przyczyn udać się nie może, zatem przeanalizujmy plan [b].
Może by tak każdy dzień ustanowić świętem, tudzież dniem wolnym? Znajdą się pewnie jakieś wykształciuchy, którym do gustu to nie przypadnie. Jacyś wrogowie narodu, ekonomiści, nie daj BUG, kumotry Balcerowicza, który to miał odejść, a ciągle smęci, że dług publiczny, że gospodarka, że konkurencyjność i produkt krajowy brutto.
Dymać to! Niech każdy dzień będzie dniem wolnym. Tego właśnie Wam i sobie życzę. Chociaż przede wszystkim sobie, sorry. [b]

niedziela, 10 sierpnia 2014

Aksamitne bąbelki spływają gardłem wprost do żołądka, ukrywając zręcznie swego znacznie potężniejszego sprzymierzeńca. Nic nie zwiastuje katastrofy, a kiedy czujemy, że chyba coś jest nie tak, jest już za późno, tak jak to z koniem trojańskim było. 

Tak właśnie działa drink Black Velvet - połączenie wina musującego z piwem typu porter. Nie wnikając w szczegóły, bąbelki sprawiają, że alkohol zamiast pozostać w żołądku, gdzie spokojnie i powoli by się przyjmował, przedostaje się nieco dalej, gdzie wchłania się znacznie szybciej. 

Black Velvet to również nazwa utworu na cześć Presleya, Elvisa Presleya. W jego przypadku również wszystko stało się nieco zbyt szybko. Szybka kariera, szybki koniec. W dodatku mówiono, że jego głos jest jak velvet, czyli aksamit, a że grał muzykę ukradzioną czarnoskórym Amerykanom, to Black Velvet w jego kontekście wydaje się mieć sens. 

I jeszcze jeden trop. Alannah Myles i ludzie piszący dla niej muzykę i teksty pochodzą z Kanady. Może to trochę dziwne, że Kanadyjczycy napisali kawałek w hołdzie Elvisowi, ale nie o to chodzi. Znamy Johnniego Walkera, Jacka Danielsa, Famous Grouse i Ballantine's-a. Koneserzy pewnie plują z obrzydzeniem, ale cóż, nie o "rudej wódzie na myszach'" to jest rozprawa. Kanadyjczycy mają swój własny styl 'łiskaczy' - ponoć łagodniejszy w smaku, taki jakiś aksamitny. Piszę 'ponoć', bo tam jeszcze nie zapijałem, więc wieści z pierwszej ręki nie mam. A czy Kanadyjczycy byliby w stanie napisać kawałek opiewający ichni bimber i twierdzić, że to o Elvisie? No pewnie, że tak. 

W założeniu od alkoholu miało się zacząć, tłem miał ów alkohol być, potem zaś miałem przejść do peanów na cześć Elvisa, a za kilka linijek zachwycać się miałem głosem jednej z najzdolniejszych wokalistek kanadyjskich. Wyszło jak zwykle. No, może tym razem, bez pisania o seksie i 'fajnych dupach'. Spadek albo zwyżka formy, zależy jak na to spojrzeć. Jakkolwiek do tego podejdziemy, Black Velvet jest znacznie ciekawszą alternatywą dla niedzielnego rosołu. Smacznego [b]

sobota, 9 sierpnia 2014

Dziś shota stawia człowiek, który filmów dużo nie zrobił, ale jak już robił, to było o nich głośno. James Cameron, czyli właściwie człowiek od technologii bardziej niż reżyser, przedsiębiorca bardziej niż artysta. A warto przypomnieć, że zanim przyszedł przełomowy "Terminator", zrobił film "Pirania 2: Latający mordercy". Jeśli o sequelach mowa, to później były oczywiście "Obcy 2" i "Terminator 2", niedługo będzie "Avatar 2", a nawet 3 i 4. 
Jego kolejna pasja, czyli morze, to nie tylko "Titanic", ale również oceanologia i nurkowanie głębinowe z kamerą w 3D i bez. Ostatnio został pierwszym człowiekiem, który w pojedynkę dotarł do dna Rowu Marjańskiego, o czym na Twitterze napisał: "Właśnie dotarłem do najgłębszego punktu oceanu. Sięgnięcie dna jeszcze nigdy nie było tak przyjemne." Tak dalej, James, a to drugie zdanie będzie można użyć na plakacie "Avatara 8".
Zajrzyjmy zatem na dno jego filmografii, czyli pierwszy krótki film. Popełnił go, kiedy obejrzał pierwszy raz "Gwiezdne wojny" - rzucił wtedy pracę jako kierowca ciężarówki i, inspirowany "2001: Odyseją kosmiczną", nakręcił "Xenogenesis". Cheers!
[m]

wtorek, 5 sierpnia 2014

#dobreBoPolskie w nieco innym wydaniu. Vitalic czyli Pascal Arbez-Nicolas to dj z Francji, ale pochodzenia włoskiego. Prawdopodobnie, tak jak ten słynny w Polsce garkotłuk o tym samym imieniu, nie potrafi mówić po polsku. Zatem nie dlatego pojawia się pod etykietą #DBP. 

Na ile wiem nie ma też dziewczyny z Polski, a jego bardzo dalecy przodkowie nie wyjechali do Włoch z kraju nad Wisłą. Nie kibicuje też pewnie piłkarskiej reprezentacji Polski, ale cóż, trudno go winić. 

Zacznę może od początku. Na Vitalica trafiłem dzięki świetnym teledyskom - polecam właściwie wszystko, co można znaleźć w internetach i jest z nim związane. Każde wideo oglądałem po kilka razy, z dosyć dużym natężeniem uwagi. I właśnie w "Fade Away" pojawia się wątek polski. Na ekranie przez około 5 sekund, nienachalnie, choć niejako 'pod latarnią'. 

Niby nic, a gęba się cieszy. A i muzyka całkiem przyjemna. Trening spostrzegawczości czas zacząć. [b]