czwartek, 30 lipca 2015

Ostatnio prześladuje mnie Marek Hłasko i jego ekipa z lat młodzieńczych… Odkąd ogłosili wydanie jego niepublikowanej wcześniej powieści, ciągle gdzieś się „w pobliżu” pojawiają. Parę dni temu obejrzałam w końcu film z 1958 roku: „Baza Ludzi Umarłych” który polecam! Surowy, zimny, ale świetny (mimo, że Hłasko się od niego odciął na koniec). Kreacje aktorskie, dialogi, prosto, ale ciężko. (Przy okazji odkryłam Teresę Iżewską, bardzo tragiczną postać, piękną kobietę i zmarnowany talent – Stokrotka z „Kanału”). Potem trafiłam gdzieś na dokument o Komedzie, dostałam książkę o Ryszardzie Horowitzu, w Krakowie wystawa "Filmy Romana Polańskiego w światowym plakacie filmowym” (która we wrześniu przyjedzie do Gdyni!), itd. Itp. No i tak mi myśli wokół nich ciągle krążą…
Dzisiaj nie było inaczej, bo przy porannej kawie i sprawdzaniu co tam w wirtualnym świecie, zobaczyłam, że Łukasz Maciejewski w mój klimat się wpasował. Wbrew temu, co twierdził Maklakiewicz w „Rejsie”, dużo się dzieje w Polskim kinie, i z ostatnich wieści: film "11 minut" Jerzego Skolimowskiego zakwalifikował się do konkursu głównego na festiwalu w Wenecji. Jako że post publiczny to udostępniam, bo warto przeczytać: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=949045925134459&set=a.100601033312290.1217.100000871810633&type=1&permPage=1 Tamże właśnie pojawia się tytuł „NIEWINNI CZARODZIEJE”…I już wiedziałam, co dziś sobie włączę w ramach odświeżenia!
Nie chcę tu się zagłębiać w polemikę Łomnicki kontra Skolimowski, czy też komentować słów Wajdy, że za tym filmem nie przepada i nie rozumie fenomenu… Ekspertem nie jestem, ale bardzo ten film lubię, a Bazyli powiedział: „zdolność do samokrytyki czyni Cię wzruszająco ludzką”.

Lata 50. to był ciekawy okres w Polsce i nie gorzej działo się z polskimi filmami, szczególnie Wajdy (wspomniany „Kanał” - tak przy okazji 1.08), muzyka, klimat, jeszcze nie taka głęboka i smutna komuna… A sama treść filmu nadal przecież aktualna: młodzi ludzie (praca za dnia, pasja po godzinach), chowający emocje i uczucia za cynizmem, gierkami i buntem. Bycie sobą nie jest dobrze widziane, egoizm i pozory zamiast naturalnych reakcji - szczególnie w relacjach międzyludzkich. Brzmi znajomo? W latach 50. było podobnie jak widać i to Wajda bardzo fajnie pokazał, wyjątkowo nie mieszając do tego polityki! I dzięki mu za to!
O Komedzie, Polańskim, czy Hłasce już parę razy chciałam coś napisać, ale zawsze wydawało mi się to zbyt płytkie, za krótkie, za długie, za ciężkie… albo (najgorsza opcja) nikogo to nie zainteresuje… No przecież jak popatrzę na to zdjęcie, kto na nim jest (brakuje tylko Cybulskiego, który w filmie też się pojawił), co tam się musiało dziać, i że to był „początek wspaniałej przyjaźni”, jednocześnie wiedząc jak się te losy potoczyły potem… Jest w tym coś fascynującego.
Zatem zostawiam Was z NIEWINNYMI CZARODZIEJAMI, na dyskusję nie liczę, ale jak komuś temat podpasował, to zapraszam. Wszystko legalnie, z kanału YT Studia Filmowego „KADR”:https://www.youtube.com/watch?v=9llc-8x4O68
Dodatkowo jeszcze, jako wpis blogowy, powinno się użyć hashtagów i być na bieżąco w trendach wirtualnych, więc proszę: ‪#‎gimbynieznajo‬ a powiiny! ‪#‎kultura‬ ‪#‎polskiekino‬ ‪#‎trowbackthursday‬ aka ‪#‎tbt‬, no i również do tematu pasujący, acz idiotyczny ‪#‎friendshipday‬ ponoć dzisiaj też był. Jeśli dzięki tym krzyżykom chociaż jedna osoba na to trafi i trafi to do niej, to już jest sukces. Miłego seansu i dobranoc. [d]

wtorek, 28 lipca 2015

Paz de la Huerta podupada ostatnio z zarobkami. Ja bym winił za to

fakt, że w jej filmografii od 2 lat nie widać hitów i znanych reżyserów, tak jak wcześniej, kiedy grała w Zakazanym imperium, Wkraczając w pustkę czy Limits of Control. Natomiast sama aktorka o dosyć specyficznej urodzie widzi winę gdzie indziej. Wg niej jej gaże wynosiły kilka lat temu więcej niż dziś przez jeden tytuł w swoim dorobku - Nurse 3D z 2013 roku. Z tego powodu pozwała twórców, w tym reżysera Douglasa Aarniokoski'ego, i chce $55mln za straty w jej karierze wywołane tym, że po zagraniu w thrillerze jej wizerunek ucierpiał i oferują jej obecnie zbyt mało pieniędzy za role. Przy okazji wini twórców za to, że na planie doszło do małego wypadku, w którym została lekko uderzona przez karetkę. Z kolei reżyser pozwolił sobie w wielu scenach podłożyć głos innej aktorki pod tytułową pielęgniarkę, podobno mając po uszy narzekań Paz. Aktorka chce też, aby te kwestie nagrano jeszcze raz z jej głosem.
Lubię Paz. Jej ciekawy dobór ról zawsze mnie intrygował, podobnie jak ona sama. Szczerze, obejrzałem Nurse 3D (czyli po polsku: Perwersyjna siostra) głównie ze względu na kampanię reklamową obejmującą plakaty z jej roznegliżowaną sylwetką pokrytą krwią - pomysł to był przedni. Film natomiast okazał się niezłą, niemal grindhouse'ową rozrywką, która spełniała obietnice złożone przez tytuł i plakaty. Dlatego dziwi mnie fakt, że de la Huerta odżegnuje się od Perwersyjnej siostry. Przecież tak bardzo pasowała do jej egzotycznego wizerunku i niesztampowej kariery. [m]

piątek, 24 lipca 2015

Muszę to napisać, ponieważ smutne wieści uderzyły polski światek filmowy. Weronika Migoń zmarła dziś w nocy. W swojej filmografii ma tylko jeden tytuł, choć współpracowała przy „Nocnej strażyPetera Greenawaya i „Boisku bezdomnychKasi Adamik. Za to ten jedyny film, który wyreżyserowała, napisała i wyprodukowała sprawił, że byłem dumny z nowej jakości w polskim kinie. „Facet (nie)potrzebny od zaraz" od zaraz może i ma zły tytuł i został wypromowany jako kolejna komedia romantyczna, która skończy na TVNie, ale to wcale nie jest film, którego się spodziewacie. Ja się na pewno nie spodziewałem idąc wtedy w lutym na seans, który miał jedynie – i aż – spełnić swój walentynkowy obowiązek. Zrobił dużo więcej. Przeciwnie do swojego image’u, za który winić trzeba dystrybutorów – film przypomina bardziej kino niezależne zza oceanu, zrobione z werwą, humorem, intrygującymi postaciami prowadzącymi ciekawe dialogi oraz świetną muzyką od m.in. KAMP!, The Dumplings i Micromusic. Fabuła trochę jak z „Broken Flowers” Jarmuscha opowiedziana młodym, energicznym głosem rozgrywa się na tle pięknych i świeżych wizualiów stworzonych przez Agatę Dębicką z piksele.
Właśnie ten ogromnie niedoceniony, mądry i zabawny film sprawił, że uwierzyłem w polskie kino niezależne. I naprawdę czekałem na więcej od pani Weroniki... [m]

środa, 22 lipca 2015

SOPOT FILM FESTIVAL 2015 – festiwal dla ludzi.

W rogu Ania Kądziela-Grubman (organizator)

W niedzielę, 19.07, odbyła się ostatnia projekcja filmowa Sopot Film Festival, natomiast gala wręczenia nagród miała miejsce w czwartek, 16.07, w ogródku Dworu Sierakowskich.

Co można było obejrzeć na festiwalu, pisałam już wcześniej: bardzo zróżnicowany repertuar, bloki tematyczne, filmy już znane i mniej znane, czy nawet unikatowe - więc najbardziej wybredny spokojnie znalazł coś dla siebie. Zatem teraz, skupię się na nagrodach oraz subiektywnej ocenie całego festiwalu i wyróżnię parę pozycji.

Wyniki i lista laureatów znajdują się pod linkiem: 

Ryszard Jaźwiński - pierwszy plan,
Magdalena Felis, Małgorzata Piekorz - drugi plan
Poza tym, wczoraj ogłoszono nagrodę ludzi oglądających – sopocka publiczność za najlepszy film (słusznie) uznała „CO ROBIMY W UKRYCIU”, w reżyserii Jemaine Clementa i Taika Waititi z Nowej Zelandii. To wybuchowa mieszanka horroru i czarnej komedii zrealizowana w modnej konwencji mockumentu.

Co do zwycięskiego filmu „RUIN”, mam mieszane uczucia, zdjęcia piękne, fabuła modna – trudne życie, małe i duże dramaty itp., aktorsko ciekawie… Natomiast czy najlepszy? Wedle znawców – tak i kłócić się nie będę. Cieszę się, że „KEBAB I HOROSKOP” dostał wyróżnienie, bo ten film mnie ujął już na festiwalu w Gdyni w zeszłym roku. Wyróżnia się na tle tych wszystkich smutnych obrazów naszej rzeczywistości i tego jak się w niej odnaleźć. Uwielbiam i szczerze polecam. „DZIEŃ BABCI”, film krótkometrażowy, absolutnie zasłużył na swoją nagrodę, aktorzy, emocje, warsztat reżyserski... Zatem zapamiętajcie to imię i nazwisko: Miłosz Sakowski. Mam nadzieję, że jeszcze będzie o nim głośno. Gdynia rośnie w sile na kinowej mapie Polski. Może film będzie można jeszcze kiedyś gdzieś obejrzeć, bo warto.

Prowadzący galę Piotr Kosewski
W natłoku tylu różnych filmów, moją pamięć zaatakował (pominięty przy wyróżnieniach) film duetu Aleksandra Gowin & Ireneusza Grzyb, pod tytułem „MAŁE STŁUCZKI”. Film ten zawojował parę międzynarodowych festiwali w zeszłym roku i nie dziwię się. Lubię filmy, które są ciężkie do opisania i kiedy odpowiedź na pytanie: „o czym jest ten film?” nie jest taka prosta. Skomplikowane relacje międzyludzkie, problemy w związkach, trudności w nawiązywaniu kontaktów i kontrolowaniu emocji, a wszystko to w zlepku scenek z życia głównych bohaterów, opatrzone świetnymi zdjęciami na tle Łodzi, (tej brzydkiej, ale jakże pięknej). Nie był to kolejny film o bólu egzystencjalnym, który się z owym bólem oglądało, za to lekki, świeży powiew letniego wiatru w mieście i życiu, dający do myślenia. Jak widać można pokazać problemy w taki sposób, żeby ująć widza, a nie zdołować. Perełką był też epizod Arkadiusza Jakubika, wraz ze swoja prywatną żoną grających rodziców jednej z głównych bohaterek. Jak tylko będziecie mieli okazję, obejrzyjcie ten film.

Kuba Staruszkiewicz,
perkusja w 
Olo Walicki Kaszebe II 
Kolejnym wydarzeniem, które potargało mną konkretnie i poszarpało emocjami (jak improwizacja jazzowa na kontrabasie), był projekt „Koncert Olo Walicki Kaszebe II + Metropolis in Fragments”. Była to ilustracja muzyczna (stworzona specjalnie na sopocki festiwal) do jednego z największych dzieł ery niemego kina „METROPOLIS”, w reż. Fritza Langa z 1927 roku. Po rozdaniu nagród na gali, na wielkim ekranie zaczęła się projekcja fragmentów tego genialnego filmu, a chłopaki na żywo „robili” ścieżkę dźwiękową… Wbiło mnie to w leżak (tak, na gali były leżaki na piasku, a nie fotele na sali), absolutnie genialne, i szkoda, że nie zostało to zarejestrowane, bo mało co mnie tak zachwyca ostatnimi czasy! Nie dosyć, iż trafiono w mój gust filmowy, to jeszcze muzycznie mnie zaspokojono – i to za jednym razem! Chapeau Bas, Panowie!

Olo Walicki i  Piotr Pawlak

Moim rozczarowaniem natomiast był przegląd filmów skandynawskich. Liczyłam na typowy klimat dla tego gatunku, a zastałam głównie „feministyczne wariacje erotyczne” – tak sobie zanotowałam w moim magicznym notesiku po kolejnej projekcji. Cóż, nie można mieć wszystkiego…

Łukasz Maciejewski i wiceprezydent Sopotu
Joanna Cichocka-Gula
Podczas całego festiwalu odbywało się także wiele ciekawych imprez towarzyszących: koncerty (m.in. Mary Komasa, wspomniany Olo Walicki Kaszebe II), warsztaty: animacji (owoc owych spotkań pokazano na gali), coś, żeby też zająć dzieci (nie moja kategoria, ale świetny pomysł latem), warsztaty dziennikarstwa filmowego (z samym Łukaszem Maciejewskim!), oraz bardzo ciekawe spacery po Sopocie śladami filmów – również strzał w dziesiątkę w sezonie. No i moja stała fawortyka: szafa i dwóch ludzi z nią!

Michał Grubman (organizator)
W tytule napisałam „festiwal dla ludzi” i to jest chyba w Sopot Film Festival najlepsze! Nie ma poczucia nadęcia festiwalowego, vipowskich klimatów, jest po prostu ludzko. Nieformalnie, luźno, wakacyjnie, tak jak powinno być w tym okresie (w Sopocie). Można brać udział we wszystkim, łącznie z galą wręczania nagród (bez nadwyrężania portfela) i swobodnie rozmawiać z twórcami – tak, po projekcjach były spotkania, poza tym rozmowy w kuluarach też miały miejsce. To jest naprawdę festiwal dla miłośników dziesiątej muzy, robiony przez miłośników dziesiątej muzy (to widać, słychać i czuć) i na ich ręce składam za to podziękowania i gratuluję. Na przestrzeni tych parunastu lat Ania Kádziela-Grubman i Michał Grubman stworzyli (i tworzą nadal) bardzo fajne dzieło, które się ciągle rozkręca, i to w dobrym kierunku. Zaczynali od małej grupki znajomych, dziś już jest to sztab około 100 osób, masa sponsorów i patronów, ale nadal jest kameralnie, miło i z klasą. Życzę im, aby nadal się rozwijali i nie tracili tego klimatu, a Wam polecam za rok urlop nad morzem, tylko sprawdźcie daty festiwalu, bo to naprawdę dobra opcja! Ja tam z pewnością wrócę, wiec do zobaczenia za rok!  [d] 

wtorek, 21 lipca 2015

Dobry, bo polski plakat filmowy.

Czas Marvela trwa i przynosi kolejnych mniej lub bardziej popularnych bohaterów zarabiających na siebie niezgorzej. A zaczęło się od kaczki. Latem 1986 roku pojawił się Kaczor Howard, czyli pierwsza kinowa ekranizacja komiksu ze stajni Marvel. Kiedy ją oglądałem za dzieciaka to było coś – pewnie dlatego, że to niby bajka, a dla dorosłych tylko, więc był dreszczyk ekscytacji. Lata później doszło do mnie, że Howarda ciężko na poważnie wysiedzieć, ale za to jako kampowa przyjemność robi robotę.

Film produkowany przez samego George’a Lucasa był finansową wtopą, zarobił za to sporo Złotych Malin, a przy tym zakończył dopiero kiełkującą karierę reżysera Williama Huycka (ekhem, Huycka).
Kto widział tego kaczora? A może dopatrzyliście się go w pewnej słynnej zeszłorocznej marvelowskiej ekranizacji?
Polski plakat filmowy dla Kaczora przygotował Jakub Erol w 1987 roku. [m]

poniedziałek, 20 lipca 2015

Kiedy Anchorman wylądował w kinach, był umiarkowanym przebojem - $84mln przy 26-milionowym budżecie to niezły wynik, choć w żaden sposób nie oddający tego, co drużyna Ferrell-McKay nam dostarczyła. W ŻADEN.

Film stał się kultowym przebojem dopiero w swoim drugim życiu, tym na półce i w Internecie. Nabrał OLBRZYMICH rozmiarów, głównie w krajach anglojęzycznych, gdyż humor polega tu głównie na żartach słownych i sposobie ich podania. Był i jest cytowany i memowany. Ta niszowa popularność sprawiła, że dorobił się sequela, równie albo i bardziej szalonego i absurdalnego (http://bit.ly/1OsknxS). Obie części uwielbiam i mogę oglądać na ripicie.

Pomiędzy 1 i 2 częścią była jednak jeszcze mniej znana część 1.5, czyli rzadki przypadek stworzenia filmu ze scen, które nakręcono, ale nie wykorzystano. Nie można nie być pod wrażeniem ilości gotowego do użycia materiału, który powstał podczas jednego planu zdjęciowego. Tam się musiały dziać rzeczy wspaniałe, bogactwo improwizacyjnej komedii i wielkie talenty napędzające się wzajemnie w nieustającej pogoni za Gagiem.Tym sposobem powstał Wake Up, Ron Burgundy: The Lost Movie zachowujący pozory filmu fabularnego, sklejony nawet z jako-takim zawiązaniem akcji. Choć i tak wiadomo, że chodzi tu o skecze, których jest znowu pod dostatkiem. Raz bardziej celne, raz mniej - niczym greatest hits of SNL - ale to jednak nadal Anchorman. Must-see dla fanów. [m]
A jako bonus: http://bit.ly/1KgEO21

czwartek, 16 lipca 2015

Nie wiemy jak to ująć, ale to dosyć DUŻA rzecz, bo Ron Burgundy obchodzi dzisiaj urodziny. Kariera obejmująca telewizję, dwa filmy, dwie krwawe bitwy, książkę (http://bit.ly/1SpSBCv), serię figurek (http://amzn.to/1GoTqod), perfekcyjne włosy (http://bit.ly/1MwICth) i wąsy (http://bit.ly/1HB9qW3).
Stay classy, Ron.

środa, 15 lipca 2015

Moda na oldschool w tym sezonie służy: DJ Bruce Lee na klacie i wejście smoka gwarantowane. A kto wie, który gwiazdor nosił ten T ostatnio na dużym ekranie?



Otóż było to tak... Firma Bow and Arrow z siedzibą w LA ma całą linię ubrań z wizerunkiem mistrza sztuk walki. Największy sukces przyszedł z designem o nazwie Gung Fu Scratch – zmontowano to zdjęcie Bruce’a Lee z DJskim setem i, voila, jest hit lata. Maczał w tym palce sam Robert Downey Jr, który nakłonił twórców Avengers, aby Tony Stark nosił właśnie tę koszulkę w jednej z ważniejszych scen filmu. Można odnieść nieodparte wrażenie, że gwiazdor ma udziały w firmie albo dostaje z tego procent, gdyż w przeciągu ostatnich miesięcy widziany był w tej koszulce praktycznie wszędzie: na ulicy, na planie, w TV, u Lettermana, na scenie, na swojej imprezie urodzinowej i pewnie też pod prysznicem. A wszystko zaczęło się od spotkania Downey'a z córką Bruce’a Lee, Shannon. Koszulka leżała u niej biurze i tak się spodobała aktorowi, że dostał jedną w prezencie. Później była następna i następna, i następna. Aż do przykuwającej wzrok roli w Avengers.


Ja chcę taką. A Wy? [m]

Jakby co, kupić można tutaj: http://bna78.com/shop/men/gung-fu-scratch-aou/

wtorek, 14 lipca 2015

Dobry, bo polski plakat filmowy.

Z plakatów do filmów Ingmara Bergmana chyba najbardziej lubię ten do Szeptów i krzyków. Reżyser stwierdził kiedyś, że dla niego dusza to „wilgotna błona w różnych odcieniach czerwieni”. Te czerwone usta zawsze mi o tym przypominają.
Bergman urodził się równo 97 lat temu. Już nie świętuje, ale my możemy.
Polski plakat filmowy autorstwa Waldemara Świerzego z 1974 roku. [m]

niedziela, 12 lipca 2015

Kiedyś, dawno temu, mniej więcej pół roku po wyginięciu dinozaurów, poznałem taką jedną pannę. Zdarza się.
Owa panna po pewnym czasie wyznała mi, że kręcą ją dosyć specyficzne układy, a konkretnie to zainteresowana jest zabawami z dominacją i uległością.
Ja jej na to, szczerze, że kompletnie się na tym nie znam, ale, jako iż lubię się edukować, to trochę w temacie doczytam i spoko, możemy próbować.
Edukowałem się z tydzień, sporo ciekawych materiałów przy tym zbierając - mogę Wam podrzucić, piszcie na priva - po czym stwierdziłem, że jestem gotowy.
Ona chyba domyślała się, że poważnie podszedłem do tematu, bo zadecydowała, że to ona będzie na górze, na co ja, czując się dosyć pewnie, zgodziłem się.
Zdziwiłem się nieco, kiedy próbowała założyć mi kajdanki, bo takich akcji nie akceptuje żadna federacja, ale cóż - poszedłem na żywioł. Kiedy wyczułem, że pochyliła się nade mną wystarczająco, by nie móc utrzymać równowagi, wszystko potoczyło się szybko - mostowanie, pozycja boczna, dźwignia prosta na łokieć i BAM! - totalna dominacja.
Laska w końcu odklepała, ale, cholera, okazało się, że zupełnie nie potrafi przegrywać - krzyki i wyzwiska zmusiły mnie do szybkiego ulotnienia się.
A pointa poniżej. [b]

sobota, 11 lipca 2015

Shot.

Kazik kiedyś śpiewał, słusznie zresztą, że dziewczyny to nic więcej, jak tylko kłopoty. Widać, że chłop na rzeczy się zna, zresztą żonaty jest, więc życie go z pewnością doświadczyło.
Jednakże nie wszyscy zdają się o tym wiedzieć, ba, wygląda na to, że myślą wręcz odwrotnie. Pół biedy, kiedy uważają tak sobie na swój własny użytek, prywatnie. Jeśli jednak mają trochę jakichś zdolności i jeszcze parcie na pokazywanie swych przemyśleń publicznie, to zaczyna być groźnie.
Oto bowiem dostajemy animację, która pokazuje nam, że pojawia się na drodze faceta jakowaś panna i, o rety!, nagle całe życie mu się zaczyna układać. No przecież niemożliwe to jest, nie znam ani jednego takiego przypadku.
Cóż, co ja Wam będę to tłumaczył - sami sobie pooglądajcie, ale ostrzegam - oglądanie owo grozi rzyganiem tęczą - serio.
Dzień dobry? [b]
Jinxy Jenkins and Lucky Lou from Ringling Computer Animation on Vimeo.

czwartek, 9 lipca 2015

Dobre, bo polskie.

Takie spóźnione #dobrebopolskie, chociaż na to nigdy nie jest zbyt późno.
Nawiązując do improwizacji w filmie, to aż grzech nie wspomnieć o jednej wielkiej improwizacji w rodzimym kinie, czyli stajni cytatów „REJS” Marka Piwowskiego.
Trudno tam wybrać najlepszą scenę, ale z racji tego, iż mamy 09.07 i Zdzisław Maklakiewicz obchodziłby dziś 88. urodziny (niestety nie może, bo „zaniemogło biedactwo”), to wybór był ułatwiony!
Cały film do objerzenia na kanale YT Studia Filmowego TOR.
„Jan Himilsbach: Jest Zdzisiek?
Czesława Maklakiewicz: Ależ panie Janku, przecież umarł! Był pan przecież na pogrzebie...
Jan Himilsbach: Wiem, kurwa... ale nie mogę się z tym pogodzić.”
[d]
Jako, iż duże ilości na raz lajków wzbudzają w nas ogrom radości, nachodzi mnie wspomnienie o równie podbijającym radochę minionym weekendzie, kiedy to drałowaliśmy z [k], by rypnąć dupska na piaszczysto-trawiastym brzegu jeziora, które Bajkał zowią. Ale nie ten rosyjski (który bym, swoją drogą, ogromniaście zobaczyć na żywo chciała), a taki nasz swojski, polaczkowy.
Upał był nieziemski, bardziej wenusjański, a my niestrudzenie wędrowaliśmy przez pół miasta, potem przez wioski i przez wały aby dotrzeć do upragnionego źródełka i zanurzyć się w odmętach wody z gloniastym dnem, najlepiej.
Radość we mnie tego typu spontaniczne wypady sprawiają taką, że mimo prawie 20km dreptania w sandałkach w upale, a może właśnie dzięki niemu, humor skacze na level expert i głupawka dojeżdża maksymalnie.
Stąd też w trasie moje szalone podskoki, śpiewy i tańce swawolne do Całej Góry Barwinków się odbywały, ku uciesze mijających nas kierowców. Tak więc dzielę się z Wami, drodzy nasi, jednym z ich wesołych, do skaskaskakania idealnych utworów o jakże uroczym bohaterze, którym jest znany i lubiany Sonny Crockett z Policjantów z Miami. [p]

wtorek, 7 lipca 2015

Dobry, bo polski plakat filmowy.

Ten plakat od zawsze wywołuje u mnie ciary. I to nawet nie zasługa samego filmu. Jest w nim coś, co sprawiało, że jednocześnie: 1) zastanawiałem się, w jakich okolicznościach powstał; 2) chciałem go powiesić na ścianie; 3) nie chciałem dobrowolnie na niego patrzeć. Dziś jest dobry dzień, aby wyrzucić to z siebie, gdyż 66 lat kończy Shelley Duvall, czyli Wendy Torrance. Stephen King, niezadowolony z wersji Kubricka, powiedział o jej roli w filmie: „jedna z najbardziej mizoginistycznych postaci w kinie”. Nicholson z kolei podziwia jej rolę do dziś. Tutaj – uchwycona przez Leszka Żebrowskiego w pięknie ilustrującym film grymasie przerażenia. Przypomina mi zarówno obraz Muncha jak i rozdziawioną gębę ryby. Spoooky. Co sądzicie?
The Shining. Polski plakat filmowy autorstwa Leszka Żebrowskiego, 2007 rok.
[m]

sobota, 4 lipca 2015

Pierwszy odcinek serialu Scream około 15 minuty zmienia nagle kierunek opowiadając historię Człowieka-Słonia z Lakewood. Twórca oryginału, Kevin Williamson, wrócił po więcej, ale... Czy to jeszcze Krzyk, czy już American Horror Story? [m]


środa, 1 lipca 2015

Old school: Piąty element i prawdziwa Diva

Miała głos jak żaden człowiek, przechodząc z niskich do wysokich rejestrów z szybkością nieosiągnalną nawet dla najlepszych operowych śpiewaków i śpiewaczek. Jednak Diva Plavalaguna śpiewała CZYIMŚ głosem, więc jak, do diaska? Jasne, że z pomocą komputera. Albańska sopranistka Inva Mula wykonała piękną arię „Oh, giusto cielo!... Il dolce suono”, a w montażu przycięto utwór, aby elektryzował, tak jak to robi przy każdym obejrzeniu.

Swoją kobiecą sylwetkę, podkolorowaną i kosmicznie egzotyczną, Plavalaguna zawdzięcza
Maïwenn, francuskiej aktorce, reżyserce i... stand-up’owczyni? Źle brzmi. Niech będzie: francuskiej aktorce, reżyserce i artystce estradowej, z którą Luc Besson był w owym czasie związany prywatnie i którą zostawił dla Milli Jovovich. Co ciekawe, będąc jeszcze w związku z reżyserem, Maïwenn grała Plavalagunę, której imię w języku serbskim oznacza „błękitna laguna”. Jovovich ma serbskie korzenie i zyskała rozpoznawalność dzieki pływaniu w „Powrocie do błękitnej laguny”, który, z kolei, miał premierę trzy lata po tym jak Besson nakręcił „Wielki błękit”. Taka sytuacja.

Diva Maïwenn, czyli Plavalaguna bez kostiumu

Wracając do „Piątego elementu” – powyższa scena wywarła na mnie chyba największe wrażenie podczas pierwszego oglądania, czyli dawno temu. Luc Besson miał wtedy lepszą głowę do nieszablonowych pomysłów w swoim kinie gatunkowym, z pozoru odrysowanym od szablonu. Diva przechodzi od operowej arii do chwytliwego kawałka, któremu towarzyszy zaraźliwy taniec. A szybkie cięcia przenoszą nas do pokoju Plavalaguny, gdzie Leeloo wyprawia akrobacje walcząc z gumowymi Mangalorami. Natomiast na widowni siedzi Korben Dallas... Nie wiem, jak ktoś może się tak nazywać, ale podoba mi się! W każdym razie – siedzi, podobnie jak widzowie przed ekranem, zahipnotyzowany i przekonany, że ten cały występ jest śpiewany i tańczony właśnie dla niego. [m]


Na zakończenie, dla tych, którzy tu dobrnęli – zobaczcie jak taniec Divy Plavalaguny wyglądał przed postprodukcją, na zielonym tle i bogatszy w ruchy Maïwenn:


A tak wygląda dobrze znana wersja ostateczna: