poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Avengers: Koniec gry

Uniwersum Marvela pracowało przez 11 lat, żeby dojść do miejsca, w którym jest dziś. Kevin Feige albo od początku miał wizjonerski plan, albo pierwszorzędnie improwizuje. Od 2008 roku i pierwszego „Iron Mana” powstały 23 filmy (razem z nadchodzącym „Spider-Man: Daleko od domu”), z ich bohaterami zżyliśmy się lub chociaż przyzwyczailiśmy się do nich. Ciężko wyobrazić sobie Tony’ego Starka o twarzy innej niż Roberta Downeya Jr. lub Kapitana Amerykę bez gładkiego (czy nawet zarośniętego) lica Chrisa Evansa. Jednak wszystko ma swój koniec i przyszła też pora na ulubionych obrońców świata – Avengerów.

Gwoli ścisłości, nie jest to koniec sensu stricto, bardziej zmiana kierunku i warty, bardziej średnik niż kropka. Po trzęsieniu ziemi, jakim było „Avengers: Wojna bez granic”, napięcie rośnie w finałowej (a jednak przedostatniej) potyczce marvelowskiej Trzeciej Fazy. „Avengers: Koniec gry” wywołuje masę emocji na całym świecie i trudno się dziwić, bo to: 1) kontynuacja wyjątkowo dobrego i zaskakującego filmu, 2) ciąg dalszy po cliffhangarze dekady, 3) koniec pewnej ery, którą wszyscy w jakiś sposób żyliśmy.

Ostatnie lata w MCU należały do braci Anthony’ego i Joe Russo, którzy przeprowadzili nas za rękę od szpiegowskiej rozrywki („Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz”), przez polityczne konflikty („Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”) po superbohaterski dramat („Avengers: Wojna bez granic”). Finał też należy do nich i jeśli prawdą jest, że mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy, bracia Russo skończyli z klasą, z kasą i z uznaniem krytyków.

Nie mam wątpliwości, że z całego MCU „Koniec gry” nie wybija się jako film najlepszy. Za taki uważam bez dwóch zdań „Wojnę bez granic” i „Strażników galaktyki”. Mimo to przyznałbym mu nagrodę w kategorii Marvela najbardziej emocjonalnego. „Koniec gry” wypełnia bowiem miłość – do dziesiątek postaci, do komiksów, do Stana Lee i innych twórców, wreszcie do drogi, która tu doprowadziła. Ostatnia część „Avengers” to trochę zjazd super-absolwentów, których oglądamy jak kolegów ze szkolnej ławki. Nawet jeśli wszystkich nie lubiliśmy do tej pory, nie sposób nie westchnąć z nostalgią na ich widok w jednym miejscu. Przy natłoku bohaterów, wydarzeń, wątków i linii czasowych trudno też nie być pod wrażeniem ogromnego osiągnięcia, jakim jest umiejętne domknięcie 21 poprzedzających filmów. Już samo to prosi o wpisanie „Avengers: Koniec gry” do panteonu kina. A fakt, że przy okazji bracia Russo popełnili film bardzo dobry jakościowo graniczy z cudem.

Trzygodzinny finał zawiera wszystko, o czym mogliśmy sobie zamarzyć. Jest tu epicki rozmach, wbijająca w fotel akcja, przednia komedia, wzruszający dramat i sentymentalny romans. Żałuję tylko, że wpisana w gatunek przewidywalność i zawrotne tempo drugiej połowy filmu pozbawiły dramatycznego balastu zakończenia losów niektórych postaci. Ale każdy przeżywa dramaty na swój sposób – siedząc na sali kinowej z ciarkami na skórze, słuchałem jak śmiech zmieniał się w oklaski i wiwaty, które kończyły się szlochem. Można się czepiać „Końca gry”, jednak mija się to z celem, kiedy mamy do czynienia z prawdziwym rollercoasterem emocji i ostatecznym argumentem za wyższością kinowego doświadczenia. Każdy fan, geek i nerd – w tym ja – został wynagrodzony za cierpliwość i lojalność.

Embargo na spoilery już opadło, ale właściwie to nie ma najmniejszego sensu opowiadać o fabule czwartej części „Avengers”. Albo ją już znacie, albo nie chcecie jeszcze znać, choć tak naprawdę domyślacie się, gdzie ona zmierza. Nie obyło się jednak bez niespodzianek, jak (uwaga, mimo wszystko będzie SPOILER, więc lepiej przeskoczcie do najbliższej kropki, jeśli nie chcecie oberwać) śmierć Thanosa w pierwszym kwadransie, wątek kanapowego Thora czy smutny, prawie post-apokaliptyczny pierwszy akt, praktycznie pozbawiony akcji, do jakiej Marvel nas przyzwyczaił. Ten ostatni podkreśla powagę wydarzeń kończących „Wojnę bez granic” i zbija widza z tropu. Na taką grę z oczekiwaniami czekałem przez niejeden powtarzalny origin story MCU i choćby za to braciom Russo należy się chwała.


Michał Miller