sobota, 30 stycznia 2016

Recenzja: Nienawistna ósemka


Tarantino tworzy gatunek własnymi słowami. Od „Wściekłych psów” opowiada historie z tymi samymi postaciami, podobnymi miejscami, obracające się wokół tych samych motywów, tylko dialogi się stale rozrastają. Jest zawsze bar, przy którym padają anegdoty, jest kryjówka, gdzie trzeba przed czymś uciec, coś przeczekać, są ludzie źli, ale mądrzy i z zasadami. Świat Tarantino jest hermetyczny, ale tak pociągający, że chce się w nim przebywać godzinami.

Przede wszystkim jest to zasługa Tarantino-powieściopisarza – w przeciwieństwie do jego wcześniejszych dzieł, które swoją wielkość zawdzięczały zabawie ze scenariuszem, formą, gatunkiem, jak „Pulp Fiction” czy „Kill Bill”. Tarantino dojrzał na tyle, że podjął też decyzję o skończeniu swojego dorobku filmowego na 10 dziełach i przejściu na sztukę pióra: pisanie książek i sztuk oraz ich wystawianie w teatrze. Dla fanów twórczości QT jego ósmy film jest więc przypomnieniem, że należy chłonąć ujęcia i słowa padające z ekranu, ponieważ – jeśli słowa dotrzyma – może nas już mało takich momentów czekać.

Zwrócenie się w stronę teatru jest bardzo odczuwalne w „Nienawistnej ósemce”. Najbliższy stylistycznie „Bękartom wojny” – rola Tima Rotha nawet brzmi jak napisana dla Hansa Landy – ósmy film Tarantino ogranicza scenerię do dwóch lokacji. Pierwszą jest dyliżans mknący przez śniegi, drugą Pasmanteria Minnie, gdzie przed zamiecią szukają schronienia John „Szubienica” Ruth przewożący poszukiwaną Daisy Domergue na stracenie, major Marcus Warren, podający się za nowego szeryfa Mannix, ich woźnica O.B., kat Oswaldo Mobrey, kowboj Joe Gage, stary generał armii Południa oraz Meksykaniec Bob. Jeśli liczycie, słusznie zauważycie 9 postaci, nie tytułowe 8. Może jeden z nich nie jest wystarczająco nienawistny, a może Quentin pomylił się w obliczeniach.

Dialogi Tarantino to poezja – wulgarna i obraźliwa, a jakże – a zdjęcia z użyciem szerokoformatowej 70 mm Super Cinemascope to uczta dla oczu. Monumentalne ujęcia efektownie kontrastują z prostotą historii. Pięknie sfotografowany pędzący dyliżans – w nim czwórka bohaterów siedzi i rozmawia, zaśnieżone góry, które oglądamy z okien Pasmanterii Minnie, wąsate twarze stałych bywalców Tarantino (z jednym, pozytywnie zaskakującym wyjątkiem) prowadzą nieustanny dialog, kiedy para wydobywa się z ich ust. Rozdział za rozdziałem zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki, niczym w książce Agathy Christie. Rozwiązanie ma nas nie tyle zaskoczyć, co prowadzić dalej przez strony powieści aż do zakończenia – symbolicznego i ironicznego, a jednocześnie tak ryzykownego, że tylko Tarantinowi może ujść na sucho.

Wspomnę jeszcze, że Ennio Morricone odwalił kawał dobrej roboty przy ścieżce dźwiękowej. Choć ten pierwszy w dorobku Tarantino oryginalny soundtrack nie jest do końca oryginalny – oprócz nowego materiału składają się na niego kompozycje nagrane do „The Thing
 Johna Carpentera, które nie weszły do filmu, ale pojawiły się na płycie. Daje to więcej kinofilskiej przyjemności z oglądania „Nienawistnej ósemki”, bo oprócz wyszukiwania odnośników do filmów, z których QT czerpał („The Thing” wśród nich – Tarantino nawet zorganizował projekcję dla swoich nienawistnych aktorów, tak, dla Kurta Russela też), można również usłyszeć nawiązania do klasycznego horroru Johna Carpentera.


Nienawistna ósemka” to prawdopodobnie najlepszy western tego roku. Tak inny od „Django”, a dalej tak bardzo tarantinowski. Ten przymiotnik szlachetnieje z czasem.

[m]

wtorek, 26 stycznia 2016

Dobry, bo polski plakat filmowy: Butch Cassidy i Sundance Kid, Andrzej Pągowski

Wychodzi na to, że najlepszy western tego roku miał już swoją premierę. Mówię o krwawym teatrze Tarantino na dzikim Zachodzie. A co ma wspólnego Nienawistna ósemka z Butch Cassidy i Sundance Kid? Kilka rzeczy.

W 1969 roku, kiedy
Quentin Tarantino miał 7 lat, rodzice zabrali go do kina, w którym 47 lat później dziękował za zaszczyt przyznania mu gwiazdy na Hollywood Walk of Fame. Film, który wtedy obejrzał i pokochał to Butch Cassidy i Sundance Kid. Będąc już właścicielem swojego kina w Los Angeles - New Beverly Cinema - zorganizował double feature – maraton zestawiający właśnie ten klasyczny western z Robertem Redfordem i Paulem Newmanem razem z własnym Django. W końcu oba mają u podstawy duet wzięty z buddy movie i sporo humoru.

A skoro przy Redfordzie i jego Sundance Kidzie jesteśmy – gdzie kariera Tarantino dostała kopa? W jednym z kin w Park City, kiedy jego debiutanckie 
Wściekłe psy stały się hitem festiwalu Sundance. W Pulp Fiction natomiast uhonorował postać graną przez Paula Newmana dając jednemu z głównych bohaterów na imię Butch (a później podkreślając, że gówno ono znaczy).

Teraz, przy drugim westernie w jego karierze, QT wraca do szlachetnej tradycji szerokich, monumentalnych kadrów używając taśmy 70-milimetrowej, niczym 
George Roy Hill, kiedy kręcił jeden z najlepszych westernowych kawałków.

Dwa polskie plakaty filmowe z 1983 roku, autorstwa Andrzeja Pągowskiego, kiedy ten jeszcze nie stawiał kleksów z farby za 90 tysi (patrzę na Ciebie, !pomorskie), tylko robił sztukę - w imię ‪#‎dobrebopolskie‬.
[m]

czwartek, 21 stycznia 2016

Top 2015: totalnie [m]oje typy

Dwa zero jeden pięć. Wykreśl niepasującą cyfrę w tym ciągu. Tak, ostatnia z nich przeszła już do historii. Bardzo pasująca to cyfra, bo właśnie do filmów na piątkę i z piątką w dacie polskiej dystrybucji zmierzam. Choć trafiło się kilka zer, jedynek i dwójek w ciągu zeszłego roku, teraz jestem bardzo życzliwy i skupiam całą swoją uwagę właśnie na piątkach. W skali uniwersyteckiej.

Oj, działo się w minionym roku – nie da rady inaczej, kiedy wszystko przybiera zawrotną prędkość, wyższy bieg, więcej mroku lub więcej światła. Hollywood starało się wynaleźć koło na nowo i chyba całkiem dobrze mu to wychodziło wnioskując po sprzedaży biletów – w szczególności wytwórni Universal z hitowymi "Jurassic World" i "Szybkimi i Wściekłymi 7". Rok 2015 stał pod znakiem rekordów kasowych, wielkich powrotów, palących tematów i aktorskich transformacji. To źle? Wręcz przeciwnie, niech się dalej starają, prześcigają. Robią to dla nas, więc chwilo, trwaj!

Tymczasem poniższe podsumowanie zrobiłem bardziej dla siebie niż dla Was. Zebrałem poniżej te filmy, które mi przyniosły najwięcej frajdy w minionym roku. Każdy wyjątkowy na swój sposób. Każdy wart docenienia, bo każdy został zrobiony dla mnie. W kolejności niezobowiązującej:

W głowie się nie mieści. Pierwszy film animowany, który jest więcej niż zwyczajnie fajny, zabawny i z przesłaniem. Nie było jeszcze filmu dla dzieci, który – spełniając wszystkie trzy powyższe cechy – tak świetnie spisuje się jako poruszający dramat psychologiczny dla dorosłych. Idealna mieszanka humoru i powagi, która zadziwia swoją przemyślaną konstrukcją i wglądem w to, co się w głowie mieści. W momencie, kiedy pada nawiązanie do „Chinatown” złapałem się na wątpliwości, czy Pixar robi jeszcze filmy dla dzieci, czy już dla rodziców.

Bone Tomahawk. Przeczytałem gdzieś dobrą analogię sprowadzającą „Bone Tomahawk” do John-Ford-spotyka-Eli’ego-Rotha. Ta mieszanka gatunków z dzikiego Zachodu to historia porwania miasteczkowej lekarki przez plemię dzikusów i misja jej odzyskania, na którą wyrusza jej kulawy mąż razem z szeryfem, jego zastępcą i podróżującym kowbojem. Pierwsza część filmu to western rozpisany na bardzo dobrze dobranych aktorów. Kurt Russel z epickim wąsem, którego nie zdążył zgolić po „Nienawistnej ósemce”, to twardy szeryf o dobrym sercu, Richard Jenkins to typ westernowego dziadka-pomagiera, a jednocześnie naiwny, roztargniony artretyk, który z reguły w tego typu fabule służy za mięso armatnie i służy okazjonalną mądrością. Jest jeszcze Matthew Fox w swojej pierwszej prawdziwej roli od „Zagubionych” oraz Patrick Wilson jako mąż porwanej, zwykły, bogobojny facet przynoszący chleb do domu. Na końcu drogi czeka ich niemiła niespodzianka – czyli właśnie druga część filmu zmieniająca kierunek fabuły w krwawy horror. A taka mieszanka gatunków to rarytas. Postaci są świetnie napisane, tak jak cały scenariusz autorstwa debiutującego S. Craiga Zahlera, który film z werwą wyreżyserował.

 
Ex_Machina.
 Zagadkowy portret prawdziwej i sztucznej inteligencji, który pokazuje robota, a skupia się na człowieku - dokładnie na dwóch facetach, z których jeden to młody wrażliwiec o tęgiej, lecz naiwnej głowie, a drugi to zmanierowany geniusz nadużywający władzy nad swoimi robotami, które - tak się nieprzypadkowo składa - są płci żeńskiej. Nie pierwsza to i nie ostatnia historia o istocie człowieczeństwa z mechanicznym bohaterem w tle, ale opowiedziana w tak intrygujący i niejednoznaczny sposób, że trudno się jej oprzeć. Tym bardziej, że „Ex_Machina” to trzymający w napięciu thriller, który jest pięknie nakręcony i świetnie zagrany przez nieopatrzonych jeszcze Oscara Isaaca i Domhnalla Gleesona. To się już zmienia, bo obaj szufladkują się właśnie w „Gwiezdnych wojnach”.




Ant-Man. Pojawił się we właściwym miejscu we właściwym czasie, kiedy komiksowe uniwersum zaczęło pękać w szwach od duetów, zespołów, crossoverów i udowodnił, że czasem mniej to więcej. Po przeładowaniu przymiotnikami w stopniu najwyższym i wbrew modzie na wydobywanie mroku z superbohaterów, mikro skala „Ant-Mana” przynosi oddech świeżości. Zamiast bić rekord budżetu i prześcigać innych w ilości herosów na metr taśmy, twórcy mrugają do widzów i przypominają, że jedynym celem ich filmu jest rozrywka. Nie ma ratowania świata, walki z obcymi rasami, pogoni za łotrami i niszczenia miasta w trakcie. Jest za to mnóstwo humoru i luzu oraz kapitalna scena walki w walizce przy dźwiękach The Cure, a wszystko w klimacie heist movie. Paul Rudd ma sznyt amanta ze starego kina i jest praktycznie młodym Michaelem Douglasem naszych czasów. Tylko szalony villain jest jak celuloidowy fast food, do szybkiego zapomnienia po seansie.

The D Train. Najlepsza komedia zeszłego roku ominęła polskie kina lądując od razu na DVD. Gdybym szukał tu spisku, obwiniałbym nasz konserwatywny rząd, który nie pozwoli Wam zobaczyć jak poczciwiec Jack Black, organizując zjazd absolwentów, zdradza swoją żonę z popularnym cool-buntownikiem Jamesem Marsdenem, z którym kiedyś chodził do szkoły. Żarty zaczynają się jak u braci Farellych, a kończą się jak w gorzkiej czarnej komedii Mike’a Leigh. W ciągu półtorej godziny dostajemy serię śmiesznych gagów, satyrę na współczesne modele męskości i pozytywne przesłanie motywujące do działania i wzięcia się za siebie. W sam raz na nowy rok.



Wizyta. Starzy ludzie potrafią nieźle przestraszyć w chillerze M. Night Shyamalana, który wreszcie znalazł na siebie pomysł. Dla studia Blumhouse, odpowiedzialnego za sukcesy większej części współczesnego kina grozy, reżyser stworzył film w podupadającym na zdrowiu podgatunku found footage. Znany z przykładania dużej uwagi do punktu widzenia dzieci w swoich filmach, Shyamalan pokazuje tytułową wizytę u dziadków całkowicie z perspektywy dwójki sympatycznych i rozgarniętych wnuczków. Ci prowadzą nas przez dziwaczne wydarzenia odnajdując humor sytuacyjny i współczucie dla niedołężnych anty-bohaterów. „Wizyta” znakomicie oddaje niepokój zwykłych sytuacji, kiedy czujemy, że coś nie gra. Świetne stopniowanie napięcia sprawia, że włos się jeży, czasem nachodzi nas obrzydzenie, może nawet podskoczymy na fotelu – a za chwilę śmiejemy się w głos. Bo „Wizyta” to w dużym stopniu czarna komedia. Shyamalan zawsze miał talent do straszenia, a teraz okazał się zaskakująco zabawnym gościem.


Dar. Najbardziej europejski film zeszłego roku nie zrobiony w Europie. Może dlatego, że maczał w nim palce Australijczyk Joel Edgerton. Tamtejsze kino jest często ciężkie i duszne jak powietrze na prerii niskiej, pełne podejrzanych typów i kwestionujące czystość tych dobrych duszyczek w centrum fabuły. Nie inaczej jest tutaj. Jason Bateman i Rebecca Hall są zamożnym małżeństwem wprowadzającym się do pięknego, przeszklonego domu, w którym są nękani przez kolegę męża z czasów szkolnych. Co dalej, nie powiem, bo „Dar” sprytnie zbacza z utartej ścieżki w tereny moralnie dwuznaczne. Jeśli go przegapiliście, zróbcie sobie prezent i nadróbcie to w tej chwili.

Mad Max: Na drodze gniewu. Arcydzieło kina akcji. Wymagany duży ekran i potężne nagłośnienie. Oglądany na monitorze może tracić swą moc, ale nie traci wywrotowego wydźwięku. Ten film to właściwie jedna monumentalna, zapierająca dech w piersiach scena akcji stworzona przy użyciu praktycznych efektów, zastępu kaskaderów, bogatej inwencji i talentu 70-letniego George’a Millera. Max Rockatansky z Gibsona zmienił się w Hardy’ego, który idealnie pasuje do roli – mruk z elektryzującym spojrzeniem ustępuje pola najważniejszym postaciom tej historii: kobietom. Zawiązanie akcji wokół Imperator Furiosy wraz z nałożnicami odpychającego Wiecznego Joe sprawia, że „Mad Max” robi z męskiego z definicji kina akcji pro-kobiecy postulat. 200% normy.


Dzikie historie. Każdy chciałby czasem wybuchnąć, prawda? Z Argentyny wyszedł film będący przypomnieniem o dzikości w naszych sercach. Zwłaszcza w naszym klimacie jest na czasie, bo częściej niż rzadziej nachodzą ostatnio rodaków myśli dzikie. Film jest zbiorem nowel o banalnych, codziennych sytuacjach, które eskalują zbyt szybko. W imię zasad, zemsty, sprawiedliwości i własnych przekonań bohaterowie biją, zabijają i knują. Znieważony kierowca żywemu nie przepuści; specjalista od ładunków wybuchowych nie zostawi tak po prostu znieczulicy urzędowej; zdradzona panna młoda da ujście swojej złości w samym środku wesela. Spuszczone z łańcucha emocje dają chwilowe oczyszczenie, ale ostatecznie nie prowadzą w dobre miejsca. Byłby to przygnębiający film, gdyby nie fakt, że jest podlany czarnym humorem i zagrany z latynoskim temperamentem.


Creep. Dziwak wśród filmów. Niełatwy do zaszufladkowania, ciągle wyprzedza widza o krok i każe nieustannie zmieniać podejście do głównego bohatera. Śmiertelnie chory Josef chce nagrać dzień ze swojego życia dla nienarodzonego syna, wynajmuje w tym celu nieznajomego Aarona, ale zamiast wzruszającego dramatu dni ostatnich, historia szybko staje się niepokojącą czarną komedią z elementami thrillera. Raz śmiejemy się z dziwacznego zachowania Josefa, raz mu współczujemy, a za chwilę przechodzi nas dreszcz. Niezależny paradokumentalny film, który wciąga i nie puszcza do ostatniej sceny. Nie mogłem oderwać wzroku od ekranu przez półtorej godziny.

Detektyw II. Najlepszy kawałek telewizji drugi rok z rzędu przygotował Nic Pizzolatto. Druga seria „Detektywa” nie jest tym, co pierwsza, ale tylko dlatego, że nie ma tu ezoterycznej atmosfery i mistycznych bagien Luizjany. Wielu wyznawcom Rusta Cohle’a wystarczyło to, żeby wypisać się z zabawy. Zaskakująca decyzja twórców, żeby nie odcinać kuponów od sukcesu, a pójść w zupełnie innym kierunku przyniosła zmianę gatunku na czarny kryminał w stylu Jamesa Elroya, oparty na dialogach i postaciach. Choć te pierwsza są czasem mocno dosłowne, to te drugie są najcenniejszym atutem serii. Im dalej w las, tym robi się gęściej od emocji, im bliżej końca, tym trudniej rozstać się z bohaterami. Zarówno Ray Velcoro, Frank Semyon, Ani Bezzerides jak i Paul Woodrugh zostają z widzem długo po zakończeniu ośmiu odcinków. Każde z nich ze skazą, z każdym wypiłbym piwo albo inny trunek, choć obawiałbym się doła emocjonalnego po kilku takich rundach. Drugi „Detektyw” ma ciężki, przygnębiający klimat i nie oferuje łatwego pocieszenia. Kiedy pierwsza seria pokazywała rozgwieżdżone niebo, tu jest tylko ciemna noc. Pojawia się jednak światło przebijające przez chmury: choć świat „Detektywa” jest męski, szorstki, zły, jego sercem i jedyną nadzieją na przyszłość są kobiety.

To tyle jeśli o mnie idzie. Na pewno były w minionym roku filmy rewelacyjne, które przegapiłem. Wypomnijcie mi każdy z nich w komentarzach, cobym wiedział, że w 2015 robili filmy nie tylko dla mnie, ale też dla każdego z Was.

[m]

wtorek, 19 stycznia 2016

Dobry, bo polski plakat filmowy: Labirynt.

Jeden z filmów dzieciństwa – urodzeni w latach 80. wspominają go jako kolorową baśń, którą darzą sentymentem, choć wiele z niej nie pamiętają. Została z nimi (nami) jednak atmosfera magii i przygody. Tak jak został z nami duch Ziggy’ego Stardusta.

Kiedy David Bowie zgodził się zagrać w „Labiryncie”, Jim Henson, legendarny twórca Muppetów, przewartościował całą historię, którą miał reżyserować i bezzwłocznie skontaktował się ze scenarzystą – Terry Jones, jeden z legendarnych Monty Pythonów – z propozycją przerobienia tekstu, aby było w nim więcej śpiewania i więcej Bowie’ego. Dużo więcej. Jones był daleki od entuzjazmu – w jego scenariuszu postać Jaretha, króla goblinów, w którego miał wcielić się Bowie, pojawiała się dopiero pod koniec, żeby utrzymać publiczność w ciekawości i zaostrzyć ich apetyt na ten finałowy akt. Odpowiedź Jonesa brzmiała więc: to jest zły pomysł. Nie miał on jednak dużo do gadania. Przerobił scenariusz i dodał numery musicalowe. Bowie przeczytał tekst, jednak w historii dziewczynki przemierzającej labirynt, aby uratować brata z rąk goblinów zabrakło mu humoru. A wydawałoby się, że filmowi fantasy napisanemu przez jedną szóstą Monty Pythona można zarzucić wiele rzeczy, ale nie odmówić mu humoru. Scenariusz jednak poszedł do przerobienia – swoje trzy grosze dołożył do niego nawet George Lucas. Taka była i jest moc legendarnego Davida Bowie.

Polski plakat filmowy autorstwa Wiesława Wałkuskiego z 1987 roku. #dobrebopolskie. Bardzo dobre.


Do podziwiania przy dźwiękach: www.youtube.com/watch?v=mcSPTHa_rak. Końcówka tego linku to chyba jakiś omen...
[m]