środa, 31 grudnia 2014

Nowy rok, nowe postanowienia, w tym roku zdobędę fortunę, moje projekty growe pofruną pod niebo, będę lepszy, bardziej wysportowany, będę duszą towarzystwa, obejdę ziemię pierdu pierdu pierdu. 

Pamiętajcie, Sylwester to taki dzień, który ktoś sobie zaznaczył na kalendarzu, a ludzie sobie dołożyli do niego obyczaje - że trzeba pić, a raczej schlać się w trupa, trzeba bawić się do rana, wykupić miejsca na sali za ileś tam od osoby, trzeba postrzelać z czegoś (z palca proponuję).

Jak nie ma się planów to się rozpacza publicznie, licząc na uwagę i propozycję wspólnej zabawy lub hispteryzuje, że Sylwestra spędzi się spokojnie lub samemu, bez alko (jestę ascetę).

Czasem zakłada się ogólnopolskie wydarzenia na FB typu "spędzam Sylwestra z kotem" (potencjalny target netowych żigolaków na samotne dzierlatki), "Nie strzelam fajerwerkami" i inne pierdoły. Po cholerę takie szopki w jedną lub drugą stronę.

Jak gdyby jeden dzień był do życia w pełni, podobnie jak te parę dni wcześniej było jedyną okazją do życzliwości.

Przede wszystkim jednak ludzie lubią w Sylwestra porobić tonę postanowień, za których niewypełnienie będą się później samobiczować przez kolejne 365 dni.

Po kiego wafla? Balować można kiedy się chce i jak chce cele wyznaczać w dowolnym momencie, nie wiem, jak ze strzelaniem z palca.

Dla tych, którzy uważają, że pieprzę jak dziad - dziś rocznikowo wejdę wspólnie z [m] w trzydziestkę i mam już papiery, które mi na to pozwalają. Mam wyjebane 

Dla tych jednak , którzy myślą podobnie, obrazek. [k]



poniedziałek, 29 grudnia 2014

#OldSchool: Przerażacze / The Frighteners

Duże włochate hobbickie stopy biegają już po ekranach, a Peter Jackson żegna się ze Śródziemiem. Oby na zawsze, bo przesyt wypełniał już przydługą taśmę „Pustkowia Smauga”, a „Bitwa pięciu armii” to praktycznie 2-godzinna scena batalistyczna, bardzo ładna i bardzo jednorazowa. Zamiast dorabiania do kolejnej książki Tolkiena, wolałbym powrotu starego Jacksona – „Bad Taste”, „Meet the Feebles” i „Braindead” naturalnie nadal są klasykami, ale mało prawdopodobne, aby reżyser takiego formatu powrócił z tak niszowym filmem. Natomiast mógłby zamierzyć się raz jeszcze na horror komediowy w stylu niedocenionych „Przerażaczy”.

Świetne połączenie czarnego lub bardziej czarnego humoru z mroczną opowieścią o duchach można spokojnie postawić obok wczesnych dokonań Tima Burtona. Michael J. Fox w swojej ostatniej głównej roli dostarcza pogromcę duchów z charakterystycznym urokiem Marty’ego McFly i brakuje tylko, żeby wykrzyknął nagle „Doc!” (a podobno na planie „Przerażaczy” zdarzało mu się omyłkowo nazywać tak ekranowych partnerów). Pomysł medium wykorzystującego swój dar i 3 zaprzyjaźnione duchy w celach czysto zarobkowych spodobał się bardzo Robertowi Zemeckisowi, który dał zielone światło na film pełnometrażowy po początkowych zakusach na zrobienie ze scenariusza kolejnej części „Opowieści z krypty”. Komediowe zawiązanie przeradza się z czasem w nieprzewidywalne kino grozy, gdzie znajdziemy takie evergreeny jak psychopatę, opuszczony szpital psychiatryczny i wywołującą ciarki kostuchę.

Widoczna wyżej okładka "Przerażaczy" wabiła mnie swoim wdziękiem z niższej półki wypożyczalni kaset. Zebrałem te 3 złote i wrzuciłem vhs-a, aby doświadczyć zaskakującego połączenia strasznego, i do tej pory zakazanego, świata dla dorosłych z dziecinną zabawą. A bawiłem się jak prosiak. Wejście w horror pierwszym krokiem w dorosłość? Też można. Nie wiedziałem wtedy, że za wszystkim stoi cherubinowy nerd, który w swojej piwnicy już budował imperium swojej, a wkrótce i masowej, wyobraźni. 

Studio wybrało „Przerażaczy” na letniego blockbustera i wypuściło do kin, aby konkurował z „Dniem Niepodległości”. Wiadomo, kto wygrał w dolarach. Jackson wyciągnął z tego lekcję i z następnym jego blockbusterem już nie sposób było wygrać.

I przy okazji – przydałoby się wznowienie „Przerażaczy” na dvd/blu-ray, bo nie sposób nigdzie ich znaleźć. A kiedy lepiej jak nie teraz, panie dystrybutorze? [m]




wtorek, 9 grudnia 2014

Studnia / The Well

Film będzie prezentowany w programie Black Bear Filmfest w Warszawie w środę 10 grudnia.


Apokalipsa wyszła z deszczem, a post-apokalipsa przyszła z jego brakiem w „Studni” Thomasa S. Hammocka. Nie uświadczymy tu obrazów zagłady, jedynie wszechogarniającą pustkę, suszę i nieurodzaj. Pośród tego krajobrazu wyludnionej doliny, przez którą być może płynęła kiedyś rzeka lub w której jezioro sprowadzało okoliczne rodziny w leniwe niedziele, dwoje młodych ludzi ukrywa się na strychu zrujnowanego już domu korzystając z ostatniego podziemnego źródła wody. Problem w tym, że dolina, a co za tym idzie – woda, jest własnością Carsona, człowieka bezwzględnego, który nie pozwoli wyczerpywać swoich zasobów nikomu innemu niż członkom stworzonej przez niego społeczności. Dlatego niczym samozwańczy szeryf przemierza dolinę ze swoją watahą składającą się z jego ponętnej ognistowłosej córki, księdza ze strzelbą i minionów wyposażonych w butle z gazem. Uciekać przed nimi lub stawić im czoła – tylko taki wybór będą mieli Kendal i Dean.


Kino post-apokaliptyczne przyzwyczaiło nas do dużej skali rodem z „Mad Maxa”, „Planety małp”, „Matrixa” czy choćby „Wodnego świata”. Dobrze zobaczyć film będący na drugim końcu tej skali, bo „Studnia” pachnie bardziej filmem niezależnym o niezbyt wysokim budżecie. Nie bójcie się jednak tych słów, gdyż twórcom nie brak pomysłów w zabawie z formą – mamy tu western, thriller, kino akcji, a nawet pojedynek na samurajskie miecze! Mieszanka to na tyle intrygująca, że przez półtorej godziny seansu nie nudziłem się ani chwili, więcej – czułem się entertained, z braku dobrego polskiego odpowiednika (brak ten, swoją drogą, trafnie podsumowuje ważniacką konwencję większości naszego rodzimego kina). Inna sprawa, że te pomysły są często zapożyczone z różnych światów, może nie ze słynną gracją Tarantino, ale nadal dobrze się to wszystko ogląda.

Hammock do tej pory pracował nad scenografią m.in. do „Terminalu” Spielberga oraz do „Następny jesteś ty” i „Gościa” Adama Wingarda, który z kolei pomógł „Studnię” zmontować. Można by się spodziewać, że dotychczasowe doświadczenie scenografa dużo wniesie do jego debiutu reżysersko-scenariuszowego, jednak świat przedstawiony nie zawsze wygląda przekonująco. Czasem, jak w przypadku domu bohaterów czy innych ruin i wraków pozostałych w dolinie, jest dobrze i magia działa. Ale innym razem zdarzy się scena, w której dziewczyna z zaskakującą łatwością ucieka przed złymi ludźmi, a my widzimy fragment krajobrazu, który nijak nie pozwoliłby jej się nigdzie przed nimi ukryć. Operator próbuje to zamaskować uciętymi ujęciami i kadrowaniem, ale po jej ewidentnie sfingowanej ucieczce pozostaje niedowierzanie. Jest to też czasem wina scenariusza, który zmierza od punktu A do punktu B i nie zatrzyma go żaden wybój na drodze. Dziewczyna ma się dostać do obozu tych złych, bo wtedy będzie musiała z niego uciec, żeby wtedy…


Wspomniałem o operatorze, a powinienem oddać mu to, co się należy, bo Seamus Tierny skomponował bardzo ładne zdjęcia. To samo się tyczy Craiga Deleona i jego muzyki. Obaj panowie są jeszcze nieznani, ale to się powinno niedługo zmienić. Słowo jeszcze o aktorach, ponieważ, jak to często bywa, czarne charaktery wygrywają w walce o naszą uwagę. Carson w wydaniu Jona Griesa jest przekonującym połączeniem szefa korporacji z bandziorem z zasadami (bo w rzeczywistości szef korporacji jest zazwyczaj bandziorem bez zasad), a Nicole Fox jako Brooke jest typem córeczki wysoko postawionego tatusia, która jednak ma własny głos, a ten aż woła o większa rolę w filmie. Małym odkryciem natomiast jest Max Charles, dzieciak przewijający się w filmie i kradnący każdą scenę – dla mnie bez dwóch zdań kolejny Macaulay Caulkin albo Haley Joel Osment.

Często się zdarza, że mainstream wyznacza popularne kierunki dla kina gatunkowego, które automatycznie uważane jest za to gorsze. Niesłusznie, bo to ci niezależni twórcy pokazują kreatywną twarz gatunków eksploatowanych w box office. „Studnia” może nie jest głęboka i swoje niedociągnięcia ma, ale jako stylowy kawałek fikcji recyklingujący inne kawałki – daje miło po twarzy.
[m]

The Well
2014, USA, 95 min.
reż. Thomas S. Hammock


niedziela, 7 grudnia 2014

TBK drąży temat: 10 kolejek z Zalibarkiem.


TBK lubi drążyć. Czasami drążymy dziury w serze, tym razem jednak postanowiliśmy drążyć temat Jutrzenki Otrzewnej. Korzystając z otwartości autora filmu - Zalibarka - zaglądamy nie tylko za kulisy tworzenia filmu, ale również dowiadujemy się skąd autor przyszedł i dokąd zmierza.


1. Co zainspirowało Cię do stworzenia “Jutrzenki Otrzewnej”?


Najpierw po prostu chciałem zrobić film, jakikolwiek. Robienie filmów wydawało mi się pociągające ze względu na połączenie wielu dziedzin sztuki. Film ma potężne oddziaływanie, to najbardziej efektywna maszyna do śnienia na jawie. Kreowanie obrazu filmowego było więc moją obsesją. Miałem wcześniej jedną próbę filmową, która okazała się fiaskiem ze względu na moje rozbuchane oczekiwania co do jakości produkcyjnej. Postanowiłem zrobić coś skromniejszego. Nie mogłem jednak znaleźć wolnego czasu, zlecenia dawały mi w kość. I o tym jest film: o niespełnieniu.


2. Czy pamiętasz dzień, kiedy pomyślałeś, że to jest to?


Prawie nigdy nie mówię sobie "to jest to", wolę trwać w wiecznym niezadowoleniu. To recepcja odbiorcy jest najważniejszym probierzem, do niego należy stwierdzenie "to jest to". Ja — jako mediumiczny pośrednik — dostarczam mu komponenty, a on stwarza dzieło od nowa.


3. Opowiedz nam o swoich wcześniejszych dokonaniach.

Wcześniej dużo rysowałem: komiks, surrealizująca ilustracja, realizm fantastyczny, ekspresjonizm, abstrakcja aluzyjna. Miałem kilka wystaw, współpracowałem z kilkoma galeriami. Założyłem magazyn o zabarwieniu nadrealnym PUZDRO, który promował nurty imaginacyjne, outsiderskie. Pismo ostatnio trochę osłabło, właściwie jest na sztucznym podtrzymywaniu funkcji życiowych. Bywałem płodnym ilustratorem prasowym, plakacistą. Teraz głównie bawię się technikami video, doskonalę swój warsztat kreowania realistycznych animacji 3D. Nigdy nie pracowałem na etacie — to chyba mój największy sukces.


4. Jak wyglądała praca nad „Jutrzenką Otrzewną”?


Z mojej perspektywy wyglądało to tak: najpierw przebłysk, nagły zryw, produkcyjne turbulencje, 3 intensywne dni zdjęciowe. Potem: prawie 4 lata samotnej i żmudnej dłubaniny, huśtawki nastrojów, rozgrzane procesory, 1 spalona karta graficzna, modelowanie, teksturowanie, renderowanie. Na koniec: wymiana maili z pionem dźwiękowo-muzycznym, wycinki, przemontowywanie. Koniec.


5. Kto pomagał Ci przy tworzeniu? Czy trudno było znaleźć kolaboratorów?

To, że film powstał zawdzięczam nieoczekiwanym splotom okoliczności, dzięki którym wspaniali ludzie pojawili się w odpowiednich trajektoriach we właściwym czasie. Część z nich poznałem dopiero na planie filmowym. Wcześniej nie mieliśmy okazji bliżej się poznać, dotrzeć we wspólnym działaniu. Większość osób to był wybór na zasadzie ślepego trafu: ktoś mi dał telefon do kogoś, ktoś wysłał maila, ktoś kogoś polecił. Miałem szczęście. Wylosowałem najlepszych ludzi, oddanych sprawie, twórczych, cierpliwych. Chciałbym z nimi coś jeszcze zrobić i mieć kasę, żeby godnie ich opłacić (pracę przy "Jutrzence Otrzewnej" można określić jako "pro publico bono").


6. Jak duża część filmu powstała na kartce, a jak duża na planie i w montażu?

Ponieważ wieloletnie szuranie ołówkiem po papierze zdążyło mnie już mocno zmęczyć, na kartce nie powstało nic. Nie robiłem storybordów, szkiców scenograficznych. Wizję plastyczna nie była mocno sprecyzowana, raczej miałem w głowie pewną określoną konwencję scenograficzną. Właściwych kształtów film nabierał dopiero w komputerze. Otwierałem program Cinema4D, rzeźbiłem jakieś bryłki... i tak powstawała scenografia. Choć są też kadry bez żadnej cyfrowej ingerencji, światłem dopieszczał je operator Witek Kornaś. Filmem bawiłem się przez 4 lata, nie mogłem wszystkiego dokładnie sprecyzować: musiałem zostawić sobie wszędzie furtki na spontaniczną kreatywność, bo inaczej wkradłaby się nuda. Nuda zabija długofalowe projekty.


7. Na stronie filmu można przeczytać o Tobie: "twórca video i instalacji przestrzennych, grafik, czasami prozaik, fotograf i eseista". Czy jest coś, co Cię najlepiej definiuje jako twórcę?

Strona dawno nie było aktualizowana. Definiuje mnie tylko obszar zainteresowań: kultura wizualna, kultura słowa. Z połączenia tych dwóch dziedzin może wystrugam sobie jakiś solidniejszy profil na przyszłość. Na razie jestem rozdrobniony przez ciągłe poszukiwania.


8. Co Cię ostatnio zachwyciło?

Z filmów: "Lewiatan", "Sąsiady", "Trudno być bogiem" (ten ostatni trochę mnie zmęczył, ale warstwa plastyczna jest olśniewająca).


9. Kiedy i gdzie możemy spodziewać się gotowej "Jutrzenki Otrzewnej"?


Zacząłem wysyłać film na zagraniczne festiwale. Wszystko okaże się po wstępnej selekcji. W maju film będzie prezentowany na specjalnym pokazie we Wrocławiu, więcej zdradzić nie mogę.


10. Co dalej dla Zalibarka?

Zacząłem pracę nad 30-minutowym filmem science-fiction z motywami religijnymi. Roboczy tytuł: "Stacja naprawcza 12". Poza tym równolegle rozwijam kilka scenariuszy.

Życzymy powodzenia i trzymamy kciuki.

temat drążył [m]



piątek, 5 grudnia 2014

OFF-top: Jutrzenka Otrzewna

Roman Gutek w wywiadzie sprzed kilku lat, chyba dla miesięcznika Machina (tak mi się wydaje, ale nie postawię żadnej swej kończyny w tym zakładzie), powiedział coś w stylu (przytaczam z pamięci) - w pewnym momencie pojawi się ktoś taki w polskiej kinematografii, kto zrobi film za 5zł i rozpocznie rewolucję w naszym kinie. Nie jestem na 100% przekonany, że owa rewolucja właśnie się zaczęła, ale może to być chociażby ten pierwszy kamień, który rozpoczyna całą lawinę.
Kamieniem tym jest oczywiście Jutrzenka Otrzewna, której zapowiedź możecie raz jeszcze zobaczyć poniżej.

Zacznijmy od budżetu - nie było to 5zł, bo jak przyznaje sam reżyser, możliwe, że wydał około tysiąca złotych. Dużo? Mało? Jak na 4 lata tworzenia, to chyba jest to kwota niezauważalna - śmieszna wręcz. No chyba, że policzymy włożoną pracę - wtedy nagle robi się to film za kwotę znacznie większą.
Animacje w filmie nie przynoszą wstydu - już samo to powinno być rekomendacją w kontekście pochodzenia filmu owego, ale pójdę dalej - rzeczone animacje nadają charakteru, ładnie współgrają z całą resztą i wciągają widza w głąb króliczej nory.
No właśnie - fabuła. Wszystko to, co widzimy na ekranie, napędza naszą ciekawość - poczułem to charakterystyczne uczucie, kiedy to siedzimy jak na szpilkach, czekając na rozwiązanie zaistniałej sytuacji. Zamierzone, lub też nie, nawiązanie do Matrixa podnosi tylko ciśnienie.
I wreszcie czas na moje osobiste wrażenia - bo mogę, przecież zresztą chyba o to chodzi.
Film kojarzy mi się z opowiadaniami Murakamiego - z codziennych zdarzeń, niby zwyczajnych, tworzy nową rzeczywistość, rzeczywistość wyczuwaną tylko przez osobę będącą w centrum zdarzeń, wyczuwaną tylko podskórnie, mimo braku dowodów na istnienie wspomnianej rzeczywistości płynącej obok tej dostępnej dla wszystkich.

Kilka kroków do przodu jeszcze - trailer zaostrza apetyt na tę krótką formę, krótka forma zaś aż prosi się o rozwinięcie - potencjał jest naprawdę duży, aż szkoda byłoby zamknąć to w tych kilku(nastu) minutach - to zupełnie nie fair wobec zarówno nakreślonych już postaci, jak i odbiorców.
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że mój odbiór pokryje się z gustami/ocenami jury i publiczności na festiwalach, na których film będzie można zobaczyć.
Co jeśli tak się nie stanie? Cóż - dzień jak co dzień - marnujemy rodzime talenty, zachwycając się niezależnym kinem z Armenii. Sensu to nie ma, ale nadal można grać znaną od dawna melodię - że w polskim kinie, to, panie, nuda, nic się nie dzieje. [b]