środa, 29 kwietnia 2015

Starry Eyes ♠♠♠♠


 „Starry Eyes” to horror emocji, w którym stres jest wirusem. Niezwykłe podejście do gatunku – połączenie „Mulholland Drive” ze „Wstrętem” w świecie slashera. Jeśli to Was jeszcze nie zachęciło, powiem wprost – to trzeba zobaczyć.

Niemogąca się odnaleźć w dziwnym i okrutnym świecie Sarah chce być aktorką – pasuje to do niej, bo tylko w kinie może uciec przecież od świata. Może zostać kimś innym, ale nie zdaje sobie sprawy, jak dużo to może kosztować. Znajomi aspirujący artyści nie pomagają – w powietrzu wisi złośliwość i zazdrość, szczególnie kiedy dowiadują się, że Sarah dostała szansę zagrania w produkcji „Silver Scream” będącej powrotem legendarnego studia słynącego z filmów grozy (skojarzenia z Hammer Films są na miejscu). Marzenia wymagają poświęceń, dlatego i kariera Sary wymaga ofiary. Nie chcę zdradzać nic więcej, lepiej zobaczyć to na własne oczy.

„Starry Eyes” jest bardzo dobrym horrorem i filmem w ogóle, bo przedstawia życie jako horror. Robi to bez ogródek, idealnie dawkuje napięcie i niepokój, rzuca nam gore prosto w oczy, a przy tym pokazuje ludzi, zamiast papierowych wycinków ze scenariusza. Twórcom udaje się wiarygodnie zobrazować jak może zrodzić się villain, filmowy seryjny morderca, tyle że w domu obok. Studium psychozy ma w sobie obsesje Lyncha, Polańskiego i Kubricka, a sam obraz łapie mocno i nie puszcza do samego końca.

Slow burner, jakim jest „Starry Eyes”, prowadzi nas przez wszystkie etapy szaleństwa naszych czasów. Droga ta nie jest przyjemna dla widzów o słabszych nerwach, ale jest na tyle oryginalna i nietuzinkowa, że nawet ci zasłaniający co jakiś czas oczy mogą docenić twórców. Panowie Kevin Kolsch i Dennis Widmyer zaczęli 12 lat temu – obiecująco, bo dokumentem o Chucku Palahniuku „Postcards from the Future”. Od tego czasu zrobili jedynie 2 filmy, z których to właśnie drugi, tu opisywany, wydostał się na powierzchnię, jeśli można tak nazwać niszę horroru niezależnego. Dobrze, że twórcy swej niezależności nie poświęcili i poszli własną drogą.

Duch oldschoolowej nieprzewidywalności wstąpił w kino niezależne ostatnio chyba bardziej niż kiedykolwiek, od czasu kiedy ten oldschool był newschoolem. Po ostatnich osiągnięciach horroru, jak „The Town That Dreaded Sundown”, seria „V/H/S” czy „Absentia”, twórcy „Starry Eyes” utwierdzają mnie w przekonaniu, że jesteśmy świadkami powstania nowej jakości. Kino grozy, którego nie trzeba się wstydzić ani łapać za czoło i wzdychać – zazwyczaj jest to zasługa młodych, nowego pokolenia, które na granicy kariery składa hołd przeszłości swojej i kina. Tak jak Adam Wingard zrobił w „Gościu”, tak duet Kolsch/Widmyer pewną ręką podpisują się pod „Starry Eyes” i przechodzą poziom wyżej. [m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz