Teraz moje subiektywne NAJ filmu. Zacznę od ścieżki dźwiękowej (F.F. Coppola był tu też kompozytorem) i najlepszego intra filmowego ever (według mnie oczywiście)…Świetna kreacja Sheen’a (pierwsza scena w hotelu i już nokaut – on tam był naprawdę pijany, urodzinowo, a Coppola to nakręcił i wykorzystał) oraz Brando (jak czyta T.S. Elliota to mam ciarki za każdym razem! Swoją droga, nieprzypadkowy wybór tekstu!). Zapadający w pamięć Duvall („I love the smell of napalm in the morning„) i nawet narwany fotoreporter Hopper jest tam wyjątkowy ("Look at me!... Wrong!!!"). Co do klimatu na planie i tego co się tam działo, to polecam poczytać sobie, jest bardzo dużo smaczków do odkrycia - to był w końcu zacny zestaw nazwisk. O samym Coppoli nie chcę tu pisać, bo nawet nie wiem, od czego bym miała zacząć i na czym skończyć, aby było krótko i zwięźle i „one from the heart”.
Sama koncepcja, fabuła, jest ponadczasowa, dzięki temu, że to luźna adaptacja „Jądra ciemności”. J.Conrad stworzył coś, co można po 100 latach odkryć i interpretować na nowo (zderzenie kultur, próżność, władza, totalitaryzm, szaleństwo, obłuda, pustka itp.).
A ja po raz kolejny doszłam wczoraj do wniosku, ze ogólnie pojęci „wariaci” i „szaleńcy” to ludzie, którzy otworzyli szerzej oczy i przestali po prostu udawać.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wrzuciła wspomnianego fragmentu początku filmu, z „The End” THE DOORS w tle… Zatem to mój #oldschool na dziś, i niech poniższy obraz i dźwięk wypali Wam umysł. [d]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz