sobota, 4 marca 2023

POPtok Podkast


Żyjemy. Kiedy tu nie piszemy, nagrywamy podkast pod nazwą POPtok, a w nim:

> recenzje filmów,
> analizy seriali,
> biografie i filmografie twórców,
> newsy okołofilmowe,
> najgorsze filmy świata,
> czasem coś o muzyce,
> co tam nam jeszcze wpadnie do głów.

Zapraszają Michał Miller i Marek Szczepański.

POPtok na Spotify

POPtok na YouTube

POPtok na Soundcloud

Popkulturę bierzemy na poważnie też na Instagramie: www.instagram.com/totalnybrakkultury



środa, 24 marca 2021

Dwaj panowie [m]: PALM SPRINGS

Przed ponownym zamknięciem kin zaplanowaliśmy porozmawiać o filmie, który przywitał nas na dużym ekranie po długiej przerwie. Wymieniliśmy kilka zdań o "Palm Springs", ale zanim zdążyliśmy opublikować tekst, ten stracił ważność. Cóż, nie zachęcimy Was już, żeby wybrać się na wycieczkę do przybytku X Muzy - przynajmniej nie w najbliższych tygodniach. Ale rozmowa została i, a nóż, zapoczątkuje nowy cykl.

Michał: Każdy film jest dobry, żeby wrócić do kina po prawie półrocznej przerwie, a my trafiliśmy chyba na najlepszy możliwy. Po pierwsze, to komedia o pętli czasowej, po drugie, to komedia o pętli czasowej, po trzecie, to komedia o pętli czasowej... Chyba wiecie, gdzie to zmierza. Porozmawiajmy zatem o „Palm Springs” w reżyserii Maxa Barbakowa, które w lutym 2021 przywitało nas ciepło w łódzkim kinie Charlie.

Marek: Być może myślicie: "komedia o pętli czasowej? Nie interesują mnie kopie ‘Dnia Świstaka’, nie będę oglądać, nie lubię świstaków". Jeśli tak jest to "wstrzymajcie swoje konie" i uruchomcie pokłady lewej półkuli. Sam fakt, że Andy Samberg zdecydował się brać udział w tym projekcie powinien głośno mówić, że nie będzie to piąte grzanie tego samego kotleta w wodzie po kisielu. Tak, na tym zbuduję swoją tezę.

Michał: Samberg, czy to solo, czy ze swoją grupą The Lonely Island, lubi wziąć znany motyw na warsztat i pobawić się nim, wyciskając wszystkie gagi. Podobnie jest tutaj – elementy, które w naszej zbiorowej świadomości najskuteczniej utrwalił wspomniany „Dzień świstaka”, zostały poprzestawiane jak klocki. Tym sposobem film wrzuca nas w środek fabuły, która dla Nylesa (Samberg) odkryła już dawno wszystkie karty. Utknął na weselu w Palm Springs jako osoba towarzysząca, dziewczyna go zdradza, a para młoda nawet go nie zna. I tak codziennie. Wyeksplorował już ten dzień, jak ulubioną mapę w GTA. Znudzony powtarzalnością, beztrosko korzysta z imprezy, którą zna na pamięć. Aż któregoś z tych samych dni, przez zabawny zbieg okoliczności, dołącza do niego Sarah (Cristin Milioti) i razem starają się przerwać cykl.

Marek: Napisałeś o zbiegu okoliczności i tak sobie myślę, że to jest temat tak obszerny, że nie jedną stronę można wypełnić. Nie wiemy jak długo Nyles zmaga się z pętlą (on sam nawet nie pamięta) i podoba mi się, że twórcy to tak zostawili. Tylko czy w ich sytuacji było to takie przypadkowe? Z pewnością pierwszą rzeczą, jaką robisz po trafieniu do pętli czasowej NIE JEST nagła i lustrzana zmiana swoich dotychczasowych zachowań. Chcesz najpierw przeprowadzić jakąś analizę, rozeznać się w konsekwencjach zanim wydziarasz sobie ultimate tramp stamp na lędźwiach. Ciekawe ile mu zajęło dostrzeżenie Sarah; ciekawe kiedy stanął przed ścianą pełen rezygnacji i stwierdził, że wszystko jest bez sensu, a jedyną opcją jest skrajny nihilizm. Mógłby tak żyć jeszcze dłuuuugi czas, gdyby nie ten niepodważalny i całkiem zabawny przypadek. Wyobraź sobie, gdzie wszystkie pary by były, gdyby nie przypadkowe wejście w jaskinię horyzontu zdarzeń... Ten moment w filmie, nie dość, że był kluczowy, bo nadał filmowi tempa, to jeszcze bardzo symboliczny – oto dwie dorosłe osoby wchodzą w nieznane i starają się ujarzmiać chaos razem. Brzmi znajomo? Powinno!

Michał: Dlatego „Palm Springs” jest świeżą komedią romantyczną – niesie w sobie więcej, niż większość walentynkowych pozycji i z powodzeniem trafia do obu płci. Działa jako metafora i uroczo przekonuje do życia w monogamii. W sytuacji – cokolwiek abstrakcyjnej – bohaterów można nadal odnaleźć siebie i postawić sobie kilka całkiem ważnych pytań. A wszystko to bawiąc się przednio. Jest to zasługa, 1) duetu debiutujących w fabule Andy’ego Siara (scenariusz) i Maksa Barbakowa (reżyseria), którzy na pomysł wpadli jeszcze studiując razem w American Film Institute; i 2) duetu damsko-męskiego przed kamerą. Andy Samberg pasuje idealnie na zrezygnowanego, sarkastycznego wrażliwca, o czym obaj dobrze wiemy, bo możemy się nazwać fanami, prawda? Natomiast moje serce skradła Cristin Milioti, która wprowadza nas do fantastycznego świata Nylesa. Pół filmu próbowałem sobie przypomnieć, skąd ją znam, aż w końcu Filmweb mi podpowiedział, że to przecież słynna Matka z „Jak poznałem waszą matkę”. Czyli skradła moje serce już po raz drugi.

Marek: 2014 dzwonił i pytał o Michała! Tak, utalentowana i urocza Cristin tutaj się pojawia i wraz z Andy’m, jak to określiłeś, przekonują nas do monogamii – dodam, że robią to z wyczuciem i inteligentnym jajem. Powiedziałbym, że to Nyles wprowadza do świata, a Sarah nadaje mu barw, sprawia, że już nie jest taki sam. Scenariusz robi robotę, bo nie dość, że przedstawia historię zmodyfikowaną w granicach kanonu (widz może się odnieść do takich zjawisk jak pętla czasu), to docenia widza i jego inteligencję (nie wszystkie aspekty opowieści są oczywiste, a niektóre są tak oczywiste, że nie potrzebują komentarza). Kimkolwiek jesteś (czytelniczko/ku), wiedz, że jest w tej opowieści dużo tego, co już poznałaś/eś i kilka poszerzających Twój obraz nowości. Wszystko w towarzystwie widzianych, polubionych wcześniej twarzy (J.K. Simmons, Peter Gallagher czy Dale Dickey) i w trakcie przystępnej dla Ciebie fazy dystrybucji – no, może jak znowu otworzą kina.

Michał: Z tymi kinami będziemy niestety musieli pewnie jeszcze poczekać, ale „Palm Springs” z pewnością trafi niedługo na platformy streamingowe. A wtedy będzie idealnym seansem na romantyczny wieczór lub jako przypomnienie, że istnieje gdzieś wyjście z naszej zapętlonej pandemicznej rzeczywistości.

Rozmawiali: Michał Miller & Marek Szczepański

czwartek, 25 lutego 2021

FILMOWY TOP 2020

Zdałem sobie ostatnio sprawę, że dobiega końca luty 2021, a ja nie podsumowałem jeszcze roku 2020. Nie zdziwiło mnie to wcale, ponieważ w kategorii najlepszych wydarzeń zeszłego roku wygrywają bezkonkurencyjnie narodziny mojego pierworodnego syna. Jednak stąd bierze się też kompletny brak czasu na wszelkie podsumowania. Dlatego nie będę tracił go na przydługie wstępy.

Ubiegły rok nie rozpieszczał nas w doświadczenia kinowe i zanim przystąpiłem do układania zestawienia najlepszych filmów 2020 roku, byłem przekonany, że zdominują je platformy streamingowe. Tymczasem patrzę na tytuły i z (pozytywnym) zaskoczeniem stwierdzam, że, prócz jednego, są to filmy kinowe i festiwalowe. Wniosek jest delikatnie kojący: możemy przeczekiwać tę pandemię na Netfliksie, HBO czy Prime Video, ale spokojnie – kino musi wrócić.

Mój subiektywny ranking sześciu najlepszych filmów, które miały polską premierę lub premierę festiwalową w 2020 roku, w kolejności zobowiązującej:

1. Relikt / Relic [kino]

Po wyjściu z kina w listopadzie 2020 pomyślałem sobie, że to będzie najlepszy horror roku. Tymczasem wykiełkował on w mojej głowie i rozwinął się w najlepsze, co widziałem na ekranie w ogóle w zeszłym roku. „Relikt” to film przytłaczający, duszny i przerażający, ostatecznie dojmująco smutny i w jakiś sposób kojący. Debiutująca w pełnym metrażu Natalie James stworzyła dzieło wielkie, ważne i kompletne, a jego trzeci akt to mistrzostwo świata w horrorze. Masz moją uwagę, Natalie.

2. Nieoszlifowane diamenty / Uncut Gems [Netflix]

Po prostu żywioł! Od otwierającej sceny przypominającej początek „Egzorcysty”, przez jelito Adama Sandlera, przez nerwówkę na ulicach Nowego Jorku, po finałowy wstrząs – ten diament to rzadki okaz i jest bardziej oszlifowany niż wam się wydaje. A pominięcie przez tetryków na Oscarach tylko dodaje mu kultowości.


3. Święta Frances / Saint Frances [American Film Festival / HBO]

Co za wspaniały i potrzebny film, z własnym charakterem i zdaniem, a przy tym propagujący szacunek dla zdań innych. „Święta Frances” to historia trzydziestokilkuletniej Bridget, która zachodzi w niechcianą ciążę i zatrudnia się jako opiekunka małej Frances, córki dwóch lesbijek. Jeśli brzmi jak niedzielne kino familijne lub dołujący dramat społeczny, to wiedzcie, że tak nie jest. Ten film jest zabawny jak Apatow, prawdziwy i aktualny jak problemy, z którymi się mierzy i wzruszający jak dawno nic. Kelly O’Sullivan napisała scenariusz i wspaniale zagrała rolę główną – warto mieć na nią oko.

4. Tenet [kino]

Jak to bywa u Nolana, postaci są cienkie, a dialogi ekspozycyjne i to może oczywiście niektórym przeszkadzać w odbiorze. Ja kompletnie nie mam zamiaru się tym martwić, bo dzieje się tu jak nigdy wcześniej. „Tenet” trafił na najtrudniejszy czas na premierę, na dodatek dostał plecak pełen kamieni na plecy i wio, na lekcję. Oczywiście nie zbawił przemysłu w środku pandemii, ale Nolan niepotrzebnie podpisał się pod tym sztucznie narzuconym celem, żeby zrobić z filmu jaskółkę nadziei. Odwróciło to uwagę od faktu, że mamy do czynienia z kolejnym z cyklu jego skomplikowanych, lecz precyzyjnych, całkowicie oryginalnych blockbusterów. Gigantyczny koncept wewnątrz spy movie, podparty hard sci-fi – to jest KINO!

5. Niewidzialny człowiek [kino]

Przed lockdownem i pierwszym zamknięciem polskich kin, na dużym ekranie można było obejrzeć chyba najlepsze podsumowanie nastrojów społecznych ostatnich lat. „Niewidzialny człowiek” wykorzystał znany motyw i przedstawił go jako czytelną (żeby nie powiedzieć: przejrzystą) metaforę dotychczasowej sytuacji ofiar molestowania i bezkarności napastników, a całość kończy mocno: buntem i desperacką walką o swoje. Whanell napisał kapitalny scenariusz i zaskakująco dojrzale go wyreżyserował. Wyszedł z tego popcorniak z ambicją i stylem – w pełni wyciśnięte, złożone doświadczenie horrorowe, które podchodzi mądrze do aktualnego tematu. Elisabeth Moss w trybie podręcznej jest oczywiście niezawodna.

6. Babyteeth [Kamera Akcja]

Niby szablon kina o śmiertelnie chorej nastolatce, a gdzieś obok szablonu. „Babyteeth” ogląda się z wielką przyjemnością, choć niesie ciężki ładunek emocjonalny. Wielka to zasługa aktorów, muzyki, stylu i życia, które w historię tchnęła reżyserka.

Pozostałe najlepsze w kolejności alfabetycznej:

Jak najdalej stąd [kino]

Piotr Domalewski wrócił z drugą kameralną obyczajówką, którą można traktować jako siostrzany spinoff debiutanckiej „Cichej nocy”. Naturalne, przejmujące, dojrzałe kino. Łezka uroniona i małe katharsis na deser. Zofia Stafiej świetna!

Kolacja po amerykańsku / Dinner in America [Splat!FilmFest]

Światełko pośród mroku, jaki wypełnił ubiegłoroczną edycję festiwalu Splat. Cudownie bezpośredni, słodko-gorzki i przezabawny punkowy romans o akceptacji swojego outsiderstwa. Czad!

Marianne i Leonard: Słowa miłości / Marianne & Leonard: Words of Love [American Film Festival]

Druzgocąco romantyczny obraz toksycznej miłości artysty z perspektywy jego muzy. Cohen wychodzi tu na zagubionego egoistę, ale melancholia jego muzyki brzmi wspaniale.

Może pora z tym skończyć / I’m Thinking of Ending Things [Netflix]

"Lubię podróżować, żeby przypomnieć sobie, że świat jest większy niż wnętrze mojej głowy". W tej głowie jest na zmianę intrygująco, niepokojąco i przygnębiająco. Charlie Kaufman tym razem adaptował gotowy materiał – książkę Iaina Reida – ale efekt jest iście kaufmanowski, z zaskakującym horrorowym twistem. Nie wszystko rozumiem, tak samo jak ktoś inny nie zrozumiałby do końca mojej głowy. Wiem na pewno, że będę wracał.

Na wiarę. Egzorcysta Williama Friedkina / Leap of Faith [Splat!FilmFest]

Alexandre O. Phillipe raczy nas kolejnym świetnym wideoesejem o kolejnym arcydziele kina i artyście za nim stojącym. Fascynująca gadana analiza „Egzorcysty”, która prowadzi z Hollywood, przez piekło, aż do Zen.

Possessor [kino]

Cronenberg Junior serwuje koncept jak z Nolana, ale podaje go na ostro, całkiem w stylu taty. Niezwykle intensywne doznania. Chce się więcej.

Saint Maud [kino]

Fanatyzm pożera wszystko. Ależ mnie ten film zaniepokoił i wystraszył! A mieszkam w Polsce… PS. Dawno nie słyszałem tak mrożącej krew w żyłach muzyki.

Smutna żaba / Feels Good Man [Splat!FilmFest]

Fascynująca historia mema, który został nazistą, a finalnie kontemplacyjny dokument o puszczeniu swojego tworu w świat i pogodzeniu się z tym, na co nie mamy wpływu.

VHS Andy / Rent-A-Pal [Splat!FilmFest]

Toxic buddy movie. Z marzenia introwertyka w koszmar każdego, czyli transgresyjny horror, na zmianę niepokojący i smutny, z jednym z oryginalniejszych filmowych villainów.

Michał Miller

czwartek, 2 kwietnia 2020

Kino Tarantino: New Beverly Cinema w Los Angeles



Od pracownika wypożyczalni kaset, przez niezależnego filmowca, autora obiecujących scenariuszy, po jednego z najbardziej znanych reżyserów i... programatora kina. Życie Quentina Tarantino to spełnione marzenie każdego filmomaniaka.

Kino New Beverly w Los Angeles należy do reżysera od 13 lat i jest jego oczkiem w głowie. Programuje je, urządza tam wydarzenia filmowe, spotkania z twórcami. Sam jest tam częstym gościem, ostatnimi czasy z "Pewnego razu... w Hollywood", które puszcza z taśmy 35 mm, czasem w towarzystwie gwiazd filmu. New Bev to obowiązkowy przystanek na mapie Kalifornii i kawał historii Miasta Aniołów. Nic dziwnego, że zostało wspomniane w ostatnim filmie Tarantino w scenie, kiedy Sharon Tate wchodzi do klubu i słyszy o premierze filmu porno przecznicę dalej.
Krótki rys historyczny. New Beverly to jeden z najstarszych działających przybytków X Muzy w USA. Budynek został otwarty w 1929 roku i przechodził częste zmiany branżowe. Od cukierni, przez scenę do występów takich artystów, jak Dean Martin czy Jerry Lewis, przez klub nocny Slapsy Maxie, przez regularne kino New York Theater, przez kino Europa prezentujące filmy europejskie, przez kino dla dorosłych Eros, aż do właściwego New Beverly Cinema.

New Beverly jeszcze jako klub nocny

Kino słynęło z podwójnych seansów (double features), łączących starsze i nowsze filmy z jednego gatunku. Z początkiem XXI wieku New Beverly rozpoczęło tradycję Grindhouse Film Festival, czyli comiesięczny program filmów kultowych, zapomnianych i nieznanych. W 2007 roku, z okazji premiery "Grindhouse", Tarantino gościnnie zorganizował tam miesiąc filmów grindhouse'owych z prywatnej kolekcji. Kilka miesięcy później zmarł ówczesny właściciel kina, Sherman Torgan. Żeby uchronić New Beverly przed kolejnym przebranżowieniem, Tarantino wykupił cały budynek, włożył pieniądze w renowację i zarządza nim do dziś. Obecnie to ostatnie kino w Los Angeles, którego program nie składa się z filmów premierowych (tzw. revival house).

Tarantino i Bong Joon-Ho przed New Beverly


Repertuar kina wypełniają ulubione filmy reżysera, z prywatnej kolekcji lub sprowadzane na specjalną okazję. Wszystkie oczywiście na taśmie filmowej 35 mm lub 16 mm. Były już wieczory poświęcone Bruce'owi Lee, Robinowi Williamsowi czy Samowi Peckinpahowi, a maraton na Halloween programował i prowadził Eli Roth (QT zapowiadał, że Roth - jako Bear Jew z "Bękartów wojny" - manifestacyjnie zniszczy sprzęt do projekcji cyfrowej kijem baseballowym; czy to zrobił - nie wiadomo).

Na seansach pojawiają się goście: podczas pokazu dwóch części "Krwawej pięści" kino odwiedził Don "The Dragon" Wilson, Michael Biehn przyjechał ze swoim "The Victim", a Jeff Fahey promował "Maczetę". Można też trafić na takie rarytasy, jak double feature filmu Tarantino i filmu, którym się inspirował. Przykładowo, "Nienawistna ósemka" leciała w zestawie m.in. z "McCabe i panią Miller" lub z "Człowiekiem zwanym ciszą". "Wściekłe psy" można było obejrzeć razem z materiałem źródłowym, hongkońskim "Płonącym miastem", a nawet z bollywoodzką przeróbką "Kaante", którą Tarantino wymienia jako ulubiony film inspirowany swoją twórczością.

Jak możecie się domyślić, New Beverly jest obecnie zamknięte, tak jak inne przybytki kultury i miejsca spotkań. Tarantino jednak nie próżnuje. Na stronie swojego kina udziela się w cyklu recenzji ulubionych filmów, który rozpoczął tekstem o "The Image of Bruce Lee" (nie ma nic wspólnego z Bruce'em Lee). Teraz można tam już przeczytać prawie 30 artykułów pełnych anegdot, historii kina i obserwacji reżysera. Jest sporo westernów, kryminałów, kung-fu i jedna "Daisy Miller".


Bez wątpienia punktem wysoko na mojej liście marzeń do spełnienia jest rozsiąść się na jednym z 300 foteli kinowych w New Beverly i obejrzeć double feature zapowiedziany przez Quentina. Może to być połączona wersja "Kill Bill", może być wydłużony "Grindhouse", a może każdy inny film z archiwum reżysera. Bo Quentin Tarantino robi kino, ma kino, jest kinem.

Michał Miller


Program New Beverly na luty 2017

czwartek, 24 października 2019

ŻÓŁTA ŁÓDŹ FILMOWA. Festiwal Kamera Akcja 2019

Moja Łódź taka filmowa. Jak zwykle w październiku wypełniła się żółtymi liśćmi i żółtymi plakatami Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja. Na plakatach tegorocznej edycji kompas wskazywał drogę na dobre kino i, rzecz jasna, nie zawiódł.

Jubileuszowa dziesiąta edycja była moją piątą. Nie będę szczędził miłych słów dla organizatorów, bo program był niezwykle udany i spójny. Co roku można liczyć na dobór filmów i wydarzeń towarzyszących, jednak tym razem coś słyszalnie kliknęło. Od przeglądu ponadczasowych dzieł Jean-Pierre Melville’a z rzetelnym wprowadzeniem Sebastiana Smolińskiego, przez ciekawy wybór krytycznych premier sezonu, przez sekcję filmów o dojrzewaniu, świetnie dobraną przez Patrycję Muchę z Filmowych odlotów, po celebrację aktualnych sukcesów polskiego kina w ramach otwarcia i zamknięcia Festiwalu – program uzupełniał się i umiejętnie odbijał piłeczkę z widzem. A była jeszcze bezprecedensowa całonocna dyskusja o kinie w doborowym towarzystwie! Złota polska jesień, nie ma co.

Przez cztery dni Festiwalu rządziła X Muza i rozmowa o niej. Teraz pora na podsumowanie tego, co po zakończeniu rządzi w mojej pamięci. Poniżej kilka propozycji filmowych, które polecam szczególnie uwadze wszystkich.

Jean-Pierre Melville – przegląd filmów

Milczenie morza
Początek filmografii jednego z najbardziej wpływowych twórców w historii kina nie wygląda dzisiaj aż tak przełomowo. Film mocno zwietrzał, ale gołym okiem widać przejawy fascynacji Melville’a, jak choćby zatarcie granicy między dobrem a złem. W gruncie rzeczy to nic innego jak przegadany teatr z kilkoma inspirującymi kadrami i subtelnymi rozwiązaniami fabularnymi.

Szpicel
A tu się zaczął Melville, jakiego kocha kino – tak mocno, że do dziś go klonuje. „Szpicel” to brawurowy kryminał z wciągającą historią, zaskakującymi wywrotkami i tonami stylu, który dekady później wrócił m.in. u Tarantino i Ritchie’ego. Polecam, bo to zaskakująco świeża rzecz.

W kręgu zła
Bez grama przesady można powiedzieć, że „W kręgu zła” to prototyp tysięcy filmów. Melville napisał nowatorski na tamte lata scenariusz i niebywale precyzyjnie go zrealizował. W zasadzie tak precyzyjnie, że momentami testuje cierpliwość widza – czuć tu miłość do długich ujęć. Natomiast część rabunkowa jest po prostu pionierska.

Sekcja Coming-of-Age

Eighth Grade
Kapsuła czasu i mądrości od młodego komika Bo Burnhama. Film urzekający, zabawny i gorzki, często w tym samym momencie. Mały diament wśród filmów o dojrzewaniu. Burnham świetnie reżyseruje aktorów, z lekkością tworzy komediowe sceny-perełki i naturalnie przedstawia dramaty wieku młodzieńczego, ma przy tym mnóstwo empatii dla swoich bohaterów. Po obejrzeniu nie mam wątpliwości, że jest to film, który można – a nawet trzeba – obejrzeć z dzieckiem, bo pozwala zrozumieć, dlaczego życie współczesnego nastolatka to ciężki kawałek chleba.

Mid90s
Dorastanie i inicjacja na pełnej, a przy tym kawał epoki w 90 minut. Jonah Hill ma wspaniałe inspiracje, mega flow i talent do improwizowanych dialogów. Jego debiut reżyserski to duchowy spadkobierca Harmony’ego Korine’a (który pojawia się zresztą w epizodzie, dając swoje twórcze błogosławieństwo). Piękne i przepełnione uczuciem kino. I ten soundtrack będący esencją lat 90 – coś wspaniałego!


Inne polecajki

Krew na betonie
Clint Eastwood powiedział, że dzisiaj nie robi się już takiego kina jak „Brudny Harry”. Chyba nie oglądał filmów S. Craiga Zahlera. „Krew na betonie” jest właśnie takim bezkompromisowym kinem sensacyjnym z kontrowersyjnym komentarzem społecznym. To film, który sączy się jak whisky, aż po 2 i pół godzinach zauważasz, że wypiłeś/aś całą butelkę i chcesz jeszcze. I pieprzyć kaca. Rewelacyjne tempo, muzyka (The O'Jays!) i dialogi, bohaterowie – czy ich lubimy, czy nie – z krwi i kości, fabuła znajoma, a jednak nieprzewidywalna. No i Gibson z najlepszą rolą od lat. Zahler jest jednym z najodważniejszych i najbardziej spójnych reżyserów tworzących obecnie, idzie do przodu jak walec – powoli, ale niepowstrzymanie.

Stand By Me
Nie byłoby Stranger Things, gdyby nie Stephen King, a „Stand By Me” to jeden z tych fundamentalnych tytułów, którym bracia Duffer zawdzięczają wszystko. Oczywiście inspiracja przebija netfliksowy fenomen, przede wszystkim w rysunku postaci. Nieśpieszna fabuła hołubi czas spędzony z bohaterami, jakby to byli koledzy z podwórka. „Stand By Me” to arcyciekawa opowieść o dojrzewaniu i paru innych ważnych rzeczach, działająca na kilku poziomach. Prostota fabuły pozostaje wielką siłą filmu Reinera. Dialogi to czyste złoto, a młodzi aktorzy są niesamowicie naturalni – nic dziwnego, że każdy z nich zrobił karierę (jak się ona potoczyła to już inna kwestia). No i – po raz kolejny – na soundtracku bujająca muzyka z epoki.

Late Shift
Interaktywna zabawa kinowa, w której widzowie na sali podejmują wybory fabularne za pomocą aplikacji na telefonie. Kliknięcia są momentalnie zliczane i film rozwija się w kierunku, który wybrała większość. Co w przypadku wtórnej fabuły – seria niefortunnych zdarzeń napotyka studenta w feralną noc – dobitnie podkreśla kwestię decyzji małych i dużych, jakie kierują losem w przód lub w tył. Przyszłość kina to nie jest, natomiast fajna zabawa towarzyska i owszem. Do tego ciekawe doświadczenie społeczne – wystarczy przytoczyć okrzyki po seansie: „My to zrobiliśmy” i „Możemy jeszcze raz?”

VHS Hell

Bonus
VHS HELL: It’s Alive 3
W tym roku kolektyw VHS Hell, prezentujący uroczo złe filmy z lektorem na żywo, podszedł do sprawy – można powiedzieć – z misją. „It’s Alive 3” zmarłego niedawno Larry’ego Cohena to przecież rozprawka o złych skutkach braku edukacji seksualnej. Jednocześnie to niewiarygodnie złe zakończenie złej trylogii o złych bobasach. To również świetna komedia z bohaterem na miarę Franka Drebina. A dzięki pracy lektorskiej było jeszcze śmieszniej i trylogia Cohena zyskała nowy tytuł: „Przygody Stefana Dziecioroba”.



Łódź dobiła do brzegu, kotwica poszła w dół. Ale spokojnie, wypłynie w kolejny rejs za rok. Mam nadzieję, że się zobaczymy znów na pokładzie. Ahoj!

Michał Miller

środa, 23 października 2019

Historie z kina

Takie akcje w kinie lubię. Siedzę i oglądam "Zabawę w pochowanego" (swoją drogą, zaskakujaco dobra ta zabawa). Jest miło, ale, jak mówią, najlepsze niespodzianki przynosi samo życie.
Połowa filmu, scena krwawej walki kobiety i mężczyzny na śmierć i życie. Na salę wchodzi babcia, na oko po sześćdziesiątce, z dwójką małych chłopców, może pierwsza klasa podstawówki. Z ekranu lecą fuckersy, dźwięki tryskającej krwi i ciosów, dzieci idą i oczy w ekran, bo chyba nie wierzą. Ja patrzę i też nie wierzę, a babcia idzie wpatrzona w podłogę, bo ciemno.

Idą w górę po schodach już i szukają miejsca, tzn. babka szuka, bo dzieci tylko oczy w ekran, uszy do góry i buzie rozdziawione. Na filmie facet bije i kopie ostro dziewczynę, ta mu oddaje. Lepsze niż "O Yeti".
I dopiero po chwili szukania miejsca ktoś z widzów mówi babci, że to nie ta sala. Ona patrzy na film, patrzy na (chyba) wnuków i woła: "Dzieci! Idziemy!"
Babka schodzi i kieruje się do wyjścia, ale dzieciom chyba się podoba, bo stoją i oglądają jak laska dusi faceta, ten pluje śliną z krwią, a ona zakrwawiona krzyczy: "Motherfucker!" i zaciska pętlę wokół szyi. Babcia pośpiesza: "Dzieci!" i te powoli idą, napawając się każdą chwilą przypadkowo skosztowanego zakazanego owocu.
Czuję, że wolałyby zostać. Widzę już, jak w domu szukają tego filmu w necie. I widzę, jak za paręnaście lat jeden z nich (albo obaj) miło wspomina z partnerką początki miłości do S&M.
Samo żyćko.
[m]

poniedziałek, 21 października 2019

#Krótko o Rambo: Ostatnia krew


Widziałem ten powrót Rambo, co to przeszedł bez echa. "Rambo: Łabędzi śpiew". Widziałem, bo zawsze jak Stallone wraca, ja tam jestem, żeby go przywitać. I choć to już nie jest ten sam Rambo (w finale to nawet taki "Rambo sam w domu"), a jego PTSD nie jest wygrane, jak być powinno - to jednak jest koniec legendy. Będzie skurczybyka brakować. Zwłaszcza po końcowym montażu "the best of". Inaczej wyobrażałem sobie pożegnanie z tą postacią, ale co by nie powiedzieć, wystarczy, że Sly złapie łuk i serce rośnie. Zaraz zanim je wyrwie.

[m]