czwartek, 30 stycznia 2014


Bruce Motherfucker Willis. Tak, to jego drugie imię. Przybrudzona, podziurawiona koszulka, zarost, łysiejąca lub łysa czaszka, przymrużone obojętnie oczy i cwany uśmiech – to cały on. Kto policzy filmy, w których nie dożył końca?

Już sam wizerunek Bruce’a nadaje się na jednowymiarowego głównego bohatera. Dobra, może tylko jeden to wymiar, ale jakimś cudem nadal przyciągający uwagę. Chociaż filmy z jego udziałem coraz częściej zaczynają i kończą swoją karierę w wypożyczalniach, on ani myśli na tym zakończyć. Bo jego wizerunek twardziela nie jest jego jedynym.

Zaczynał przecież w komedii: „Randce w ciemno”, „I kto to mówi”, czy przezabawnym serialu „Na wariackich papierach”. Wszystko zmienił nieoczekiwany casting w „Die Hard”, czyli po polsku – w „Szklanej Pułapce”. A producenci obawiali się tej decyzji, że ho ho ho (now I have a machine gun – musiałem to zrobić). Nie chcieli nawet twarzy Bruce’a na plakacie, tylko sam budynek, żeby nie odstraszać widzów. Aż tu nagle John McClane o łobuzerskim uroku Willisa został pokochany przez widzów na całym świecie i wpisał się w kanon bohaterów kina akcji. Chyba sam zainteresowany się tego nie spodziewał. Tak narodził się nowy madafaka w mieście aniołów. Nie zapomniał jednak o swoich komediowych umiejętnościach – wygłupiał się w „Fajerwerkach próżności”, „Hudson Hawk”, „W krzywym zwierciadle: Strzelając śmiechem”, „Jak ugryźć 10 milionów”. Właściwie jego postać twardziela też zbudowana jest na wygłupie, a najlepszym tego przykładem jest „Ostatni skaut” – film, w którym Komedia zapala papierosa Akcji, razem biją złoczyńców, a potem idą na piwo.

I tu nadal Bruce się nie kończy. Rok 1999 przyniósł kolejne zmiany w jego karierze, tym razem już podyktowany najwidoczniej przez jego ambicje lub przez zbliżający się, przewidywany na przełom tysiącleci, koniec świata. W tym roku premierę miały „Szósty zmysł”, „Tylko miłość” i „Śniadanie mistrzów”, czyli, kolejno, Bruce jako psycholog dziecięcy, Bruce w trudnym związku i Bruce w adaptacji Kurta Vonneguta. Z tych trzech filmów udał się „Szósty zmysł” i to jego twórca, M. Night Shyamalan, okazał się świeżym oddechem, nie tylko dla Bruce’a zresztą, ale również dla widzów. Następnie nadszedł świetny „Niezniszczalny” tego samego pana o trudnym nazwisku i role dramatyczne spodobały się Bruce’owi. Od tego czasu jego filmografia to wybuchowa mieszanka akcji, komedii i dramatu. Tyle że ostatnio płomienie zaczęły gasnąć, w kolejnych, „odświeżonych”, „Szklanych pułapkach” nie tylko brakowało szkła, ale też sensu, a tytuły takie jak „Mokra robota”, „Paragraf .44” czy „Ogień zwalczaj ogniem” znajdują swoje miejsce gdzieś na dolnej półce w wypożyczalniach, a Bruce – miejsce w napisach za 50 Centem.

Nie martwiłbym się jednak o Bruce’a, los Nicolasa Cage’a z pewnością go nie czeka. Przecież kiedy bawił się w „G.I. Joe” i strzelał w „Niezniszczalnych”, podejmował wyzwania twórców duchem niezależnych w „Looper – Pętla czasu” czy „Moonrise Kingdom. Kochankowie z Księżyca”. A teraz wreszcie powrócił do współpracy z Shyamalanem, nie do długo zapowiadanej kontynuacji „Niezniszczalnego”, niestety (może z rozpędu panowie się za ten projekt też zabiorą), ale za to do obiecującego stonowanego dramatu „Labor of Love” o wdowcu, który dla swojej zmarłej żony udaje się na pieszą wędrówkę przez kraj (USA, of course). Taką oto długą, pełną zakrętów drogę przebył nasz uroczy twardziel z ambicjami, aby pokazać, że niejedno ma imię.
[m]


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz