Na pewno nie jestem z tym jedyny, więc powiem
to: czasem boję się kobiet. Po obejrzeniu Gone Girl Davida Finchera czułem
się malu-malu-maluczki i odczułem nawet lekką paranoję. Podpisuję się pod tym
niebezpiecznie dobrym filmem każdą częścią ciała, ale przy tym ostrzegam, że Zaginiona dziewczyna jest jak kryptonit, jak Genesis dla ekipy Star Trek, jak
Arka Przymierza czy jak ten jeden pierścień, by rządzić wszystkimi – w
niepowołanych rękach może narobić dużo problemów. W tym wypadku – w rękach
kobiet.
David Fincher kwituje swój nowy film jako zagrożenie dla małżeństw, podczas gdy Ben Affleck określa „Zaginioną dziewczynę” jako dobry wybór na randkę. Obaj panowie mają rację, bo film zmusza do myślenia. Jednak niektórym przemyślenia te mogą się nie podobać – po seansie, na którym byłem, facet, siedzący przede mną razem ze swoją drugą połową, rzucił: a mogliśmy iść na film z Bradem Pittem. Kobieta nie podzielała niestety jego opinii, co dla mnie jeszcze dołożyło do mocnego wydźwięku filmu. Niektóre sprawy można przemilczeć albo można o nich porozmawiać i wyciągnąć wnioski, ale nie bardzo można od nich uciec.
„Zaginiona dziewczyna” to kawał mocnego kina, które wciąga i nie puszcza do końca, a jeszcze leje po twarzy. Nie ma tu fincherowskich trików wizualnych charaterystycznych dla „Podziemnego kręgu” czy „Azylu”, nie ma epatowania mrocznymi i ścinającymi białko sceneriami i rekwizytami a’la „Siedem”. Co jest – nie będę mówił, bo pokusa spoilerów jest zbyt duża. Dużo mroku kryje się w tej historii, choć nie widać go na pierwszy rzut oka, a można nawet pomyśleć, że wszystko gładko zmierza w wiadomym kierunku. Obsada, na czele z Affleckiem i Pike, prowadzi nas za rękę tam, gdzie Fincher chce – właśnie tam, gdzie niektórzy mogą nie chcieć się znaleźć. Dobrze znaleźć takie miejsce w kinie.
W każdym razie, TBKprops! i jak znajdziecie czas między zniczami - naprawdę warto obejrzeć. Tylko drogie panie, nie wykorzystujcie post-filmowej świadomości na nas.
[m]David Fincher kwituje swój nowy film jako zagrożenie dla małżeństw, podczas gdy Ben Affleck określa „Zaginioną dziewczynę” jako dobry wybór na randkę. Obaj panowie mają rację, bo film zmusza do myślenia. Jednak niektórym przemyślenia te mogą się nie podobać – po seansie, na którym byłem, facet, siedzący przede mną razem ze swoją drugą połową, rzucił: a mogliśmy iść na film z Bradem Pittem. Kobieta nie podzielała niestety jego opinii, co dla mnie jeszcze dołożyło do mocnego wydźwięku filmu. Niektóre sprawy można przemilczeć albo można o nich porozmawiać i wyciągnąć wnioski, ale nie bardzo można od nich uciec.
„Zaginiona dziewczyna” to kawał mocnego kina, które wciąga i nie puszcza do końca, a jeszcze leje po twarzy. Nie ma tu fincherowskich trików wizualnych charaterystycznych dla „Podziemnego kręgu” czy „Azylu”, nie ma epatowania mrocznymi i ścinającymi białko sceneriami i rekwizytami a’la „Siedem”. Co jest – nie będę mówił, bo pokusa spoilerów jest zbyt duża. Dużo mroku kryje się w tej historii, choć nie widać go na pierwszy rzut oka, a można nawet pomyśleć, że wszystko gładko zmierza w wiadomym kierunku. Obsada, na czele z Affleckiem i Pike, prowadzi nas za rękę tam, gdzie Fincher chce – właśnie tam, gdzie niektórzy mogą nie chcieć się znaleźć. Dobrze znaleźć takie miejsce w kinie.
W każdym razie, TBKprops! i jak znajdziecie czas między zniczami - naprawdę warto obejrzeć. Tylko drogie panie, nie wykorzystujcie post-filmowej świadomości na nas.