JUPITER INTRONIZACJA to krok w tył dla rodzeństwa
Wachowskich. Nadal mają wizjonerską wyobraźnię, nikt im tego chyba nie odbierze,
ale kierują się na ścieżkę niebezpiecznie infantylną. Wolałem, kiedy byli
otwarcie i radośnie dziecinni w „Speed Racer” albo dojrzale emocjonalni i
filozofujący w „Atlasie chmur”. Oczywiście największym ich osiągnięciem
pozostaje „Matrix” i fakt ten łatwo zauważyć w nowym filmie sci-fi Wachowskich.
Kto chce nacieszyć oczy odległymi planetami, baśniowymi wnętrzami i przepychem dekoracji i kostiumów, ten będzie zadowolony i nawet jeszcze bombastyczną muzykę dostaje w prezencie dla uszu. Nawet teraz, kiedy oglądam zdjęcia z „Jupitera”, myślę, że pięknie by wyglądały jako fototapeta. Ale – kurza melodia! – scenariusz leży. Prawdopodobnie zagubił się w którejś z szuflad biurka Andy’ego albo Lany i trzeba było improwizować. To by tłumaczyło, czemu scena ratowania panny Kunis z opresji powtarza się aż 3 razy. Wybawiciel, pan Tatum, powinien z nią poważnie porozmawiać już po drugim takim przypadku.
Ale – kurza
melodia! – scenariusz leży… Już to pisałem? Takie samo déjà vu odczuwałem podczas seansu. I to nawet nie był ten rodzaj z czarnym
kotem i zmianami w systemie. Jest Wybrana (Neo z krągłościami), jest ten, który
ją odnajduje i zabiera do innego świata (Trinity z ryżą bródką i elfimi uszami).
Jest dwóch parszywych braci (Agent Smith i bardziej przerysowany Agent Smith) i
siostra, która nawet chce pomóc, ale ogranicza się do pokazywania ciała
(Persefona w wersji mniej atrakcyjnej). No i jest Sean Bean, który ze swoim
pojawieniem rozpoczyna odliczanie do: a) jego zdrady; b) jego śmierci. To
pozostaje największą zabawą scenariusza tak powtarzalnego i złego, że
uratowałoby go tylko duże przymrużenie oka i warstwa kampu. Eddie Redmayne zdołał
przemycić trochę w swojej karykaturalnej roli (nota bene, w tym samym roku, w
którym dostał Oscara za „Teorię wszystkiego”). Jeszcze bardziej w kierunku „Flasha
Gordona” i oglądałoby się jak ta lala!
„Jupiter”
udowadnia jedno: tęsknotę rodzeństwa W. za sukcesem na miarę swojej cyberpunkowej
trylogii. W ciągu ostatnich 10 lat publiczność odmawiała im raz za razem, choć
niezasłużenie – stąd słabe wyniki przedniego „Speed Racera” i pasjonującego
„Atlasu chmur”. Pewnie robienie afery w mediach wokół zmiany płci Larry’ego
miało na to duży wpływ w purytańskim świecie. Z „Jupiterem” sukces też nie
przyszedł. Tym razem już bardziej zasłużenie, bo jeśli nie byliście fanami
twórczości Wachowskich, ten ładnie narysowany „Matrix” dla ubogich tego nie
zmieni. I – kurza melodia! – scenariusz leży. [m]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz