Losowe odtwarzanie utworów muzycznych na jakimkolwiek przenośnym odtwarzaczu, ma wady i zalety: nie musze wiecznie grzebać i myśleć, na co mam ochotę (i wybrać jeden kawałek i go łupać do bólu!), można też mieć nagle WTF MOMENT, ciesząc się, że mamy słuchawki i nikt nie słyszy, co tam jeszcze trzymamy… Ale są też pozytywne zaskoczenia i wspomnienia.
Pamiętam jak ten kawałek wyszedł (2006), chadzałam jeszcze wtedy tu i tam, ale już coraz rzadziej. Po którejś imprezie, kumpel (zagorzały przeciwnik dźwięków, które nie przypominają duetu zaciętej kasy fiskalnej z młotem pneumatycznym) zapytał mnie: „co to był za kawałek, do którego klaberzy zlecieli się na parkiet, jak muchy do gówna?” – znaczy sukces!
Dla mnie to była końcówka dobrej ery w muzyce tzw. elektronicznej, potem już w dół równi pochyłej, i nur w szambo. Macie radio i tv to wiece, o czym mowię. Jak się coś nadaje do tolerowania, to i tak jakby już się to „gdzieś słyszało”, albo po prostu perfidna „nowa wersja” hitu sprzed paru lat (ostatnio Cassius chałturzy btw!). A wszystko w myśl zasady z księgi cytatów pt. „Rejs” :
„Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.”
No to posłuchajmy jeszcze raz! [d]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz