sobota, 28 maja 2016

10 Cloverfield Lane

W świecie, gdzie każdy film ma plakat zapowiadający teaser trailera swojego zwiastuna, jeden człowiek ma tyle mocy, żeby ukryć istnienie swojego franczajzowego filmu aż do ostatniej chwili.
J.J. Abrams, drugi (bo już nie taki młody) Spielberg, odpowiedzialny za reanimację cykli Mission: Impossible, Star Trek i Star Wars, wziął w 2008 roku pod swoje skrzydło mały projekt. Tajemniczy roboczy tytuł, który zmienił się w oficjalny, sprytny viralowy marketing, aż wreszcie potężne i zaskakujące przeżycie kinowe – to tak w skrócie był „Cloverfield”, produkowany przez Abramsa, napisany przez Drew Goddarda i wyreżyserowany przez Matta Reevesa. Osiem lat później, ta sama ekipa wróciła zrzucając do sieci – ani be, ani me, ani kukuryku – zwiastun filmu, który oficjalnie potwierdził istnienie nowego kinowego uniwersum, cloververse.

10 Cloverfield Lane najlepiej oglądać tak, jak twórcy sobie zaplanowali, czyli na czysto, bez wiedzy o fabule. Znajomość pierwszej części pomaga, choć jej brak nie psuje zabawy. Nie jest to typowa „dwójka” z większym budżetem i lepszymi efektami. Przeciwnie – film kosztował 5 razy mniej i zamiast rozwałki stawia na psychologię i napięcie. Piątka dla tych panów już za sam punkt wyjścia sequela!

10 Cloverfield Lane
Przez dużą część filmu oglądamy tylko trójkę bohaterów, na dodatek zamkniętych pod ziemią. Samcem alfa wśród nich jest Howard grany przez Johna Goodmana, którego przytłaczająca postura i mina wkurzonego teścia robią tak dużo dla tego filmu, co monstrum dla części pierwszej. Kroku dotrzymuje mu Michelle (Mary Elizabeth Winstead), twarda, inteligentna babka, która ze swoją pomysłowością i zaradnością pasowałaby do ekipy Nostromo. Jest też ten trzeci, Emmett, który wyprosił sobie miejsce w podziemnym bunkrze zbudowanym przez Howarda. Czy dwójce gości poszczęściło się, czy wręcz przeciwnie? Zadacie sobie te pytania kilka razy podczas seansu, a odpowiedź nie jest prosta.

Dużymi plusami filmu są napięcie i klaustrofobiczna atmosfera. Jeśli cenicie dobry scenariusz i dialogi, wciągnie Was też ten – który zresztą początkowo z Cloverfield nie miał nic wspólnego. Dopiero poprawki Damiena Chazelle (Whiplash) nadały mu obecny kształt. Ale trzeba też oddać reżyserowi co jego. Dan Trachtenberg w swoim pełnometrażowym debiucie wykazuje się wyczuciem i inscenizuje swoje przedstawienie z dbałością o takie szczegóły, jak płyty w szafie grającej, filmy na półce, a nawet zasłonę prysznica. A skoro jesteśmy pod prysznicem – pierwszy akt 10 Cloverfield Lane jest rozegrany niczym wariacja na temat Psychozy. Nie tylko zaczyna się od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, ale też nawiązuje do niefortunnej ucieczki Marion Crane prosto w łapska Normana Batesa.

10 Cloverfield Lane i Cannibal Airlines
Chcąc dać filmowi kolejnego plusa, wchodzę na grząski teren, bo zahaczam o zakończenie. Nie wszystkim finalna wolta przypadnie do gustu, ale zwolennicy gatunku science-fiction będą w swoim żywiole. Ostatni akt jest bardzo dobrym zamknięciem wątków poruszanych przez cały film, a dodatkowo pierwszorzędnie podnosi ciśnienie. Osobiście podczas końcówki stwierdziłem, że – może trochę z tęsknoty za Ellen Ripley – wielka to przyjemność oglądać twardą babkę kopiącą tyłki.

PS. Po zakończonym seansie polecam sięgnąć do Internetu, bo twórcy zadbali o fanów, dostarczając im pożywki na okres oczekiwania na część kolejną. Wystarczy wyszukać pojawiającą się w obu częściach Cloverfield podejrzaną firmę Tagruato, na ich stronie znaleźć pracownika miesiąca lutego 2016 (niespodzianka!), a następnie wygooglować napis na jego koszulce… Dalej Wasz ruch.
[m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz