niedziela, 8 stycznia 2017

Subiektywny TOP 10: Najlepsze filmy 2016

2016 był dziwnym rokiem. Smutne pożegnania, gorzkie rozczarowania, złe wiadomości – a z drugiej strony urodzaj filmowy i serialowy. Być może właśnie w reakcji na zastaną rzeczywistość rekordy kasowe zostały pobite, a liczba filmów w obiegu kinowym zwiększyła się. Ale ile z tego było oryginalnego materiału, a ile wywlekania trupów z szafy? No cóż…

Zestawienie najlepiej zarabiających filmów mijającego roku podtrzymuje status quo: dominację bajek i nienaruszalną pozycję (aktualnych oraz wiecznych) dzieci. Zeszłoroczny rekordzista, Universal Pictures z blisko 6,9 mld dolarów wpływów, został już pobity przez konglomerat Disneya, który zgarnął w tym roku ponad 7 miliardów. Takie pieniądze zarabiają dzisiaj wyłącznie sequele, remake’i, animacje i adaptacje, w szczególności komiksów. WYŁĄCZNIE. Nie odcinam się od grupy docelowej Universala i Disneya, bo siedzę w niej jednym pośladkiem. Jednak odkrywam w sobie coraz większą chęć podniesienia tyłka z fotela i opuszczenia tej grupy. Jest w tym może trochę potrzeby bycia outsiderem, ale w większości powoduje mną zmęczenie materiału. Zauważam z pewnym zaskoczeniem, że spośród 20 największych kasowych hitów 2016 roku, w kinie obejrzałem 4 (Batman v Superman, Legion samobójców, Fantastyczne zwierzęta, Ghostbusters). Disney nie wzbogacił się dzięki mnie, ale z dumą mogę powiedzieć, że zasiliłem konta m.in. Paramountu, Bold Films, Silver Pictures, Bad Robot, Lionsgate czy New Line Cinema.

Co to znaczy? Że jestem wybredny? A może kieruje mną przywiązanie do estetyki kina sprzed lat? W końcu Paramount, Silver Pictures, New Line czy Bad Robot przywołują od razu skojarzenia z klasycznym kinem hollywoodzkim, ejtisami, małomównymi twardzielami i nową przygodą. Najlepiej sprawdzić to drogą podsumowania – zebrałem filmy wyprodukowane w 2016 roku, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Dzielę się z Wami, a Wy możecie ocenić sami, czy jestem wybredny, czy kieruje mną nostalgia, czy może do końca stetryczałem. W każdym razie, w kolejności niezobowiązującej…

Nie widziałem w 2016 drugiego takiego filmu, co Człowiek-scyzoryk (Swiss Army Man). Poprawka: nie widziałem jeszcze takiego filmu – kropka. Film, który zaistniał jako „ten, w którym Harry Potter gra pierdzące zwłoki”, a okazał się mądrą groteską o istocie człowieczeństwa. Zrobiony przez Dana Kwana i Daniela Scheinerta , duet odpowiedzialny za muzyczną petardę – teledysk do Turn Down For What. Człowiek-scyzoryk zaczyna się jak zwariowana komedia, aby z każdym kilometrem przebytym przez Paula Dano z martwym Danielem Radcliffe’em na plecach zyskiwać na znaczeniu. W tym szaleństwie jest metoda: surrealistyczne wizje sąsiadują z ulotną prawdą o tym padole i jego ograniczeniach. Aż do niewygodnego zakończenia, podczas którego ostateczną prawdą jest to, że wszystko idzie w piach - i nawet wtedy twórcy nie potrafią zachować poważnej miny. Film, który zostaje z widzem i dosłownie kończy się słowami „What the fuck?”.

Siła Under the Shadow leży w jego osadzeniu w rzeczywistym koszmarze Bliskiego Wschodu. Zamiast jednak epatować tragizmem i bezsensem wojny, o którym słyszymy codziennie, Babak Anvari idzie w gatunek, który działa na dwóch poziomach: jako kino grozy i jako kino społecznie zaangażowane. To duszny horror rozgrywający się w Iranie w latach 80. Matka z córką przeżywają koszmar, kiedy po bombardowaniu Tehranu ich dom zaczynają nawiedzać złe siły – a na zewnątrz nie czeka na nie ratunek i zbawienie, jak to ma zazwyczaj miejsce w tego typu historiach. Jedyne schronienie kobiety i dziewczynki to ich mieszkanie. Matka zasłania okna, kiedy ćwiczy do zjechanej taśmy VHS z treningiem Jane Fondy. W jednej ze scen nawiedzenia zjawa przybiera postać wielkiego hidżabu – chusty, którą kobiety zasłaniają swe wdzięki w towarzystwie mężczyzn, ale która w Islamie również może oddzielać człowieka od Boga. Najlepsze wykorzystanie kina grozy w tym roku.

Landmine Goes Click to trzymająca za gardło rozprawa o zemście, która jest niczym ładunek wybuchowy raniący odłamkami każdego w swoim zasięgu. Zaczyna się jak survival thriller, a kończy jak europejskie wydanie Tarantino. Trójka przyjaciół na wyjeździe w Gruzji nocuje pod namiotami na zboczu góry. Dwoje z nich to para narzeczonych, trzeci to przyszły świadek. Traf chce, że ten ostatni następuje na minę i nie może się ruszyć do czasu, aż pozostali zorganizują pomoc. Wtedy na jaw wychodzi zdrada dziewczyny z przyjacielem, a cała sytuacja okazuje się czymś więcej niż zwykłym trafem. Nagrodzony przez publiczność Splat Fest Horror Film Festivalu 2016 scenariusz jest jednym z lepszych, jakie kino niezależne w zeszłym roku spłodziło. Film zaskakuje i wciąga, a w swoim ascetyzmie znajduje siłę. Reżyser Levan Bakhia prowadzi nas przez niewygodne pytania, na które nie daje odpowiedzi, a swoim bohaterom odmawia oczyszczenia.

Creative Control upraszcza przyszłość niczym iOS. Rządzony przez technologię świat przedstawiony jest odbiciem obecnego. Jest to przyszłość, która spodobałaby się Jobsowi i w którą chce nas wysłać Zuckerberg: ograniczanie kontaktu personalnego pod płaszczykiem wirtualnego zbliżania ludzi, mniej świata rzeczywistego, a więcej aplikacji i okienek świat przesłaniających. Tak jak w przypadku Davida, pracującego dla agencji reklamowej i nadzorującego kampanię nowych okularów VR. David sam wkrótce wpada w uzależnienie od produktu, który ma reklamować – zamiast pracy, związku i znajomych woli czas spędzony ze sztuczną inteligencją, w tym noce z wyobrażeniem dziewczyny swojego przyjaciela. Film prosto, lecz dosadnie pokazuje nam, co ciągnie ze sobą rewolucja technologiczna i co każe nam poświęcić. Elegancki minimalizm wnętrz, zdjęć i kolorów odzwierciedla pozorne uproszczenie rzeczywistości. To wszystko może brzmieć na moralizatorski dramat, ale Creative Control to gorzka komedia, która naprawdę śmieszy, a w inteligentnych dialogach czuć inspirację kinem Woody’ego Allena.

Alojzy to bezbłędnie wyreżyserowana i nakręcona psychologiczna opowieść o prywatnym detektywie, który po utracie ojca traci kontakt ze światem, ale nawiązuje zbawienną więź z tajemniczą kobietą nękającą go telefonami. Z początku film wciąga nas w swój świat jak rasowy kryminał – mamy prywatnego detektywa śledzącego parę kochanków, podsłuchy i nagrania video, tajemnicze telefony, podejrzenia co do tożsamości rozmówczyni i próby jej odnalezienia. Kiedy oczekujemy od historii podążania ścieżką kryminalnego thrillera, Alojzy zmienia kierunek i rozpoczyna się romantyczny komediodramat o wychodzeniu z traumy. Druga połowa filmu to zderzenie rzeczywistości z fantazją dwójki bohaterów, co daje okazję do twórczej zabawy z celuloidową materią, a wyobraźnia reżysera Tobiasa Nölle co rusz podsuwa oryginalne pomysły i rysuje piękne kadry.

10 Cloverfield Lane nie jest typową „dwójką” z większym budżetem i lepszymi efektami. Przeciwnie – film kosztował 5 razy mniej i zamiast rozwałki stawia na psychologię i napięcie. Piątka już za sam punkt wyjścia sequela! Przez dużą część filmu oglądamy tylko trójkę bohaterów, na dodatek zamkniętych pod ziemią. Samcem alfa wśród nich jest Howard grany przez Johna Goodmana, którego przytłaczająca postura i mina wkurzonego teścia robią tak dużo dla tego filmu, co monstrum dla części pierwszej. Kroku dotrzymuje mu Michelle (Mary Elizabeth Winstead), twarda, inteligentna babka, która ze swoją pomysłowością i zaradnością pasowałaby do ekipy Nostromo. Dużymi plusami filmu są napięcie, klaustrofobiczna atmosfera, dobry scenariusz i dialogi. Dan Trachtenberg w swoim pełnometrażowym debiucie wykazuje się wyczuciem i inscenizuje swoje przedstawienie z dbałością o takie szczegóły, jak płyty w szafie grającej, filmy na półce, a nawet zasłonę prysznica. A skoro jesteśmy pod prysznicem – pierwszy akt 10 Cloverfield Lane jest rozegrany niczym wariacja na temat Psychozy. Nie tylko zaczyna się od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, ale też nawiązuje do niefortunnej ucieczki Marion Crane prosto w łapska Normana Batesa.

Nice Guys to 2 godziny spędzone w wybornym towarzystwie, przy butelce whisky i sypanych z rękawa niepoważnych anegdotach. Crowe i Gosling tryskają chemią, a Shane Black jest u siebie, rozkłada nogi na fotelu i dyryguje komediowym spektaklem noir pewną ręką. Do Kiss Kiss Bang Bang trochę brakuje, ale mimo to jest ławica pereł: m.in. scena realistycznego rozbijania szyby w drzwiach, leżący protest, Gosling w toalecie czy cała scena ekstrawaganckiej imprezy.



Najlepszą najgłupszą komedię roku dostarczył Sacha Baron Cohen. Grimsby jest tak spektakularnie w złym guście, że trudno tego nie docenić. Po nieudanym Brunie i niezłym Dyktatorze Cohen wraca do strzelania gagami z prędkością karabinu maszynowego, obrażając przy tym prawie każdego, a w szczególności swoich rodaków. Większość gagów trafia w tarczę i wywołuje salwy śmiechu, pod warunkiem, że wyłączymy kubki smakowe. Rozrywka dla lubiących przekraczanie granic w kinie, dla fanów Johna Watersa i braci Farrelly.


Druga szalona komedia w zestawieniu, Popstar: Never Stop Never Stopping, przypomniała mi, jak bardzo brakowało chłopaków z The Lonely Island w kinie. Od ich Hot Roda minęło już 10 lat, komediowy zespół, który zaczynał w Saturday Night Live wydał 3 płyty, a Andy Samberg stał się w międzyczasie gwiazdą. Ich nowy projekt jest parodią dokumentu muzycznego, a najwięcej czerpie z filmów o młodzieżowych gwiazdach typu Justina Biebera (poczynając od przezabawnego tytułu, na wyglądzie głównego bohatera kończąc). Większy budżet, więcej gościnnych występów gwiazd, większy rozmach i to samo absurdalne poczucie humoru. Cool beans!

Jeśli Stranger Things stonowałoby swoją nostalgię i położyło nacisk na realizm, wyszłoby coś w stylu Midnight Special. Film Jeffa Nicholsa jest w wielu aspektach podobny do hitowego serialu i równie wciągający, ale zamiast czystej zgrywy oferuje doznanie głębsze i bardziej dojrzałe. Michael Shannon, świetny jak zawsze, ucieka z synem przed agentami rządowymi i bezwzględną sektą, która chce wykorzystać tajemnicze zdolności chłopca. Fabuła na poły science-fiction, na poły komiksowa, a film całkowicie czarujący. Po Shotgun Stories, Take Shelter i Mud, Nichols pokazuje, że z taką samą ambicją podchodzi do kina spod znaku Spielberga i wychodzi mu równie dobrze, co dojmujące dramaty.

Specjalna wzmianka należy się polskiemu kinu gatunkowemu, które w 2016 sprawiło, że chciało się płacić za bilet do kina. Osiągnęły to Planeta singli i Na granicy. Pierwszy, komedia romantyczna, która jest autentycznie zabawna i słodka, a drugi – thriller z prawdziwego zdarzenia. Jeśli dodamy do tego telewizyjny hit Canal+, czyli serial Belfer, mamy poważny znak prawdziwej dobrej zmiany, której nie musimy się wstydzić: artyści z profesjonalnym warsztatem tworzący kino dla ludzi myślących.

To tyle na teraz. A jak wygląda Wasz TOP 10 2016? Piszcie, jakich filmów brakuje na liście.

PS. Dzięki za rok czytania TBK! No to siup, za jeszcze lepszy rok 2017!

[m]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz