niedziela, 12 sierpnia 2018

NOWE HORYZONTY 2018: Moje poszerzone horyzonty


Na pewno każdy z nas ze dwa razy w życiu zastanawiał się jak ludzie budują mosty. Niektóre z tych osób tak długo nad tym myślały, że same zaczęły je budować, nie dzieląc się tą wiedzą z resztą świata. Czasem dlatego, że mieli za dużo swoich mostowych obowiązków a czasem po prostu zanudzali tym innych. Bo w sumie kogo to obchodzi jak połączyć ze sobą 2 pustaki i deskę, tak żeby można było przejechać rowerem? No właśnie, nikogo i dlatego też nie będziecie dziś o tym czytać, bo mimo że most nie jeden przejechałem by dojechać na festiwal to ani razu nie oddałem się fantazji jego konstrukcji.


Wrocław, okrzyknięty miastem 100 mostów i 33 kładek trafia na strony naszego bloga jako host kolejnej odsłony festiwalu Nowe Horyzonty! To piękne i miejscami śmierdzące miasto zaprasza nas na codzienne maratony filmów, począwszy od 10ej rano, późną nocą skończywszy. Bez obaw, filmy są tak rozłożone na okres trwania festiwalu, że nic nikomu nie umknie. Jak to w wieloletnim i stabilnym związku bywa, wybrane przez nas pozycje się powtarzają i są umilane różnymi spotkaniami towarzyskimi. Tego roku było mi dane poszerzać swoje horyzonty przez kilka dni i właśnie o tym moje filmowe dziatki, chciałem Wam opowiedzieć. Festiwal miał swoje otwarcie 26 lipca, ale dotarliśmy na niego 27 lipca i ten dzień zapamiętam na długie lata, bo pierwszy raz w życiu wstałem o 6 rano po to, żeby nie być wpuszczonym na wyczekiwany film z powodu 5 minutowego spóźnienia, w kinie oddalonym o 230 km od mojego domu. Guess I can cross that out of my bucket list. No już, dość tego sarkazmu, w końcu jesteśmy przyjemnymi blogerami z „przyjemnymi mordeczkami”.

3 TWARZE
Swoją krótką, ale miłą przygodę z NH rozpocząłem filmem o tytule 3 twarze pod zwierzchnictwem pana Jafara Panahi. Film przedstawia nam zapis rzeczywistości dosłownie garstki bohaterów, podróżujących SUVem po górzystym Azerbejdżanie. Poszukują oni dziewczyny, która wysyła głównej postaci krótkie wideo swojego samobójstwa. Odbiorczynią filmiku jest znana aktorka, a jej motywacją jest znalezienie wspomnianej dziewczyny i sprawdzenie, czy rzeczywiście do tego doszło. Uderza w nią dodatkowo fakt, że samobójczyni również pragnie zostać szansonistką i zdesperowana zwraca się do słynnej aktorki o wyrwanie jej z zacofanej wioski i obecnych tam, regresyjnych wręcz ról społecznych. Tytułowymi tutaj trzema twarzami mogą być: dziewczynka popełniająca samobójstwo w social mediach, aktorka próbująca ją znaleźć i kierowca, bez którego ta eskapada byłaby utrudniona. Co tu widzimy? Studium miejsca kobiet w świecie gwałtownych zmian politycznych dnia obecnego. Ciekawostką jest fakt, że każda z postaci grała samą siebie, a reżyser był cały czas na planie w swoim SUVie bez klimy. Tak brzmi główne pchnięcie wątku. W ogólnym odbiorze film nie jawił się zbyt dobrze. Załoga TBK 2–3 razy powstrzymywała się od drzemki, a był to początek dnia. Fabuła była raczej przewidywalna i trochę rozwodniona. Film zaczął się z obietnicą sporego potencjału, a widzowie pożegnani byli niespełna 10-minutowym nagraniem nudnych gór. Zachęcam, byście sami ocenili, ale według mnie ktoś ewidentnie zapomniał wcisnąć STOP.

NIEPOSŁUSZNE
Strach przed oglądaniem kolejnych filmów skutecznie odgonił pan Sebastian Lelio ze swoim odważnym Disobedience (Nieposłuszne). Wszystko w tym filmie miało ręce, nogi, pejsy i peruki. A może tak nisko upadły nasze oczekiwania po 3 twarzach, że nawet M jak Miłość by pomogła? Zaczęło się w mój ulubiony sposób – historią... Poważany rabbi przemawia do wierzących w jednej z angielskich synagog  i od razu zmusza widza do myślenia nad odwiecznymi problemami ducha. Poruszony wtedy wątek będzie pokrywał całą fabułę filmu, a my możemy oceniać postacie wedle swojego uznania. Jesteśmy świadkami odżywającego romansu między dwiema żydówkami, które spotkały się po latach. Jedna z nich prowadzi już stabilne życie małżeńskie, a druga zdecydowała, że poszuka swojej drogi na inny niż judaizm proponuje sposób. Powód ich ponownego spotkania zostawiam Wam do odkrycia, natomiast konsekwencją był gwałtownie wzniecony ogień pożądania po wieloletniej pauzie. Podobało mi się i nawet przy pokusie kompletnego spłaszczenia fabuły do zwykłej lesbijskiej pikanterii, biorę pod lupę całość obrazu, na który składały się: wewnętrzne życie Żydów i ich obyczaje, odczuwalne echo relacji między postaciami, skonfliktowane myśli, ciężar podejmowania decyzji, wreszcie – nieprzewidywalnie napisane role. Było to zupełne przeciwieństwo pierwszego filmu, w którym również widzimy trudy kobiecego świata. W każdym razie była to ostatnia, porządna wizja jakiej doświadczyłem podczas NH.

SAMUI SONG
Pen-Ek Ratanaruang dostarczył nam dzieło pod tytułem Samui Song, gdzie poznajemy znudzoną swoim życiem zawodowym aktorkę, która chciałaby przestać grać zołzy. I... tak w ogóle to nie ma za co, bo do tej, właściwie głównej, linii fabularnej widzowie dojdą nieprędko. Film zaczyna się w zupełnie inny sposób i w przeciwieństwie do swojego festiwalowego poprzednika, pierwszych kilka scen nie ma żadnego związku z jego późniejszą częścią. Zresztą mało rzeczy trzymało się tu, kolokwialnie mówiąc, "kupy". Poza wspomnianym na początku tego tekstu "plocie" istnieją również wątki aspirujące do kryminalnych lub thrillerowych. Niestety, sposób w jaki się przeplatają tworzy wrażenie, że oglądamy losowe pomysły autora, wypisane na równie losowych kartkach papieru. Nic nie znaczące zwłoki leżące na asfalcie, gliniane fallusy jako narzędzia zbrodni, autoagresja skierowana w członka, odklejone od rzeczywistości filmowej wątki.. Co jeszcze Pen-Ek postara się wpleść, żeby uratować film? Na tle swojego dzieła stoi on, autor, mówiący, że wpadł na pomysł tego filmu, gdy zaczął śledzić pewną aktorkę z jej partnerem w sklepie. Zarówno jego film jak i ta wypowiedź wprawiła w ruch niejedną przeponę na sali kinowej. Panie Pen-Ek, brawo za wyobraźnię i umiejętność wywołania uśmiechu na twarzy, ciuś ciuś za słabiutko poprowadzony film.

DRIB
Kolejna pozycja to film Kristoffera Borgli pod tytułem "DRIB". Określany żartokumentem skierowanym we współczesne media. Pomysł na film, wyciągnięty ze swojego życia, dał Amir Asgharnejad. Tytułowy DRIB to fałszywa marka energetyka, która miała wziąć udział w równie sfingowanej kampanii reklamowej. Do promowania tego produktu zatrudniony został komik / performer z Norwegii, którego filmiki youtubowe pokazywały, krótko mówiąc, bójki. Pewna amerykańska agencja reklamowa stwierdziła, że takiego pokroju postać idealnie się nada do reklamowania swoją twarzą ich produktu i tak właśnie Amir znalazł się w LA. Rekonstruując wydarzenia z życia Amira, dostrzegamy poziom manipulacji, jaki serwują nam różnego rodzaju media w życiu codziennym. Jako człowiek wychowany na kreacjach Andy'ego Kauffmana, przyjął zaproszenie agencji, jedynie by dodać to doświadczenie do swojego artystycznego CV. Nikt z obecnych tam współpracowników nie miał pojęcia, że wszystkie jego youtubowe prowokacje były jedynie parafrazą walk wrestlingowych wspomnianego już Andy'ego. Dzięki Norwegowi, mamy szansę ocenić kilka twarzy branży marketingowej i przez chwilę zastanowić się, jak podejmujemy decyzje o zakupie. Jako ciekawą rzecz chciałbym przywołać oryginalną technikę tworzenia dokumentu. Sama historia nie zmiotła mnie z nóg, ale na całość patrzę pozytywnym okiem i uważam, że kilka takich dokumentów warto przerobić w swoim życiu. Świadomość to obosieczna, ale piękna rzecz.

NIECH CIAŁA SIĘ OPALAJĄ
O czym jest ten film? Ciężko stwierdzić przy najlepszym zarysie fabuły. Dla takich widzów jak ja, dzieło Helene Cattet i Bruno Forzani nie sprawi, że od razu się polubimy. Jestem tylko człowiekiem, więc fakt, że był to ostatni puszczany film dnia nie zadziałał dobrze na moją ocenę. A do tych okoliczności dochodzi film sam w sobie, który z mojej ówczesnej perspektywy był głośny, chaotyczny i groteskowy. Byłbym jednak barbarzyńcą oceniając to, co zobaczyłem jedynie negatywnie. Jak już wspomniałem, istotny jest dla mnie storytelling, a tutaj zawęził się on tylko do 2 walczących ze sobą grup. Policjanci i gangsterzy spędzają ponad godzinę na nieustannej strzelaninie, z której wychodzi tylko jedna rzecz - ktoś wygrał. Chyba wciąż nie powiedziałem nic pozytywnego... Ale może właśnie o to chodzi. Ten film wywołał we mnie tak wyraźną reakcję, że chętnie przypatrzę mu się raz jeszcze. Był on na tyle specyficzny, że aż obowiązkowy podczas typowej imprezy hipsterskiej. Warto go docenić nie za to, że nikt się nie spodziewał, co zrobi główny bohater w obliczu najgorszego konfliktu wewnętrznego, lecz za swojego rodzaju odpoczynek od płynnie przechodzących między sobą akcji, zmierzających do oryginalnego climaxu. Koniec końców, wiele ludzi bawiło się świetnie, gdy po raz setny usłyszeli bezczelnie wyraźny dźwięk skórzanej odzieży walczących policjantów. Najczęściej opowiada się o rzeczach, które wywołują dosadne reakcje, a jeśli tego szukacie, to Helen i Bruno dostarczą.

Oh man, oh man, oh man... Ile ja się nauczyłem przez ten ułamek festiwalu, czego nie wiedziałem wcześniej? Dobrych filmów jest naprawdę mało. I mam na myśli te wymagające, dobre filmy, te, które rzeczywiście poszerzą horyzonty, dadzą perspektywę. Śmiesznych filmów jest ocean. Ludzi na tym świecie jest prawie 8 milionów i każdy z dostępem do kamery i swojej wyobraźni pragnie przedstawić swoje opus magnum. Nie każdemu wychodzi to tak jak planuje, ale umila czas skutkiem ubocznym. Najgorsze są te wynudniałe filmy po środku. Choć nawet te potrafią rozszerzyć nasze postrzeganie świata. Na przykład do tej pory nie sądziłem, że kiedykolwiek zobaczę w filmie festiwalowym Rączkę z Rodziny Addamsów. Obejrzycie, zrozumiecie.

Tymczasem, do zobaczenia pod koniec października na American Film Festival!
[ms]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz