Kiedy dobry reżyser schodzi na złą drogę i zabiera się za złe filmy, możemy się smucić i twierdzić, że to przykre. Możemy też zatrzymać się na chwilę i celebrować tę ciekawostkę. W przypadku „Sadysty” Rolanda Joffé wypadałoby przejść przez film scena po scenie i dojść do sedna jego zła.
Kontrowersyjny i ostatecznie zdjęty plakat "Sadysty" |
Joffe, dwukrotnie nominowany do Oscara, zrobił przecież „Pola śmierci”, „Misję” z DeNiro, „Szkarłatną literę” i „Vatel”. Może zapragnął, niczym Kubrick, wypróbować każdego filmowego gatunku i zabrał się za thriller z serii torture porn. Może chciał odcisnąć własne piętno, bo ambicja tęga, a on przecież w sędziwym jest wieku. Może chciał iść na łatwiznę, bo portfel pusty, a on przecież w sędziwym jest wieku. W każdym razie, do kin trafił produkt nastawiony na pustkę – fabularną, intelektualną, emocjonalną, a przede wszystkim pustkę na sali kinowej. Niby w głównej roli jest śliczna Elisha Cuthbert świeżo po serialu „24”, więc seksowna ofiara - odhaczona. Niby jest bezlitosny i tajemniczy oprawca. Nawet niby twist jest odhaczony, ale taki typu wilk za babcię przebrany. Gdzie zatem „Sadysta” przekracza linię? W scenariuszu i pośpiesznej realizacji. Rozwiązania fabularne były chyba pisane na planie i dopasowywane do miejsca kręcenia. Mnóstwo jest tu scen, które w filmie amatorskim może przy montażu przeszłyby z komentarzem: „trudno, niech tak będzie”. Przykładowo, scena, gdzie nasza niewiasta ucieka korytarzami domu przed zbirem, wpada do pokoju, zastawia drzwi czym się da, tamten dopada klamki, szarpie, uderza, pcha, ona ucieka, a po chwili on otwiera drzwi pociągając je do siebie, jakby nigdy nic. Zaiste, pocieszne.
Scenariusz przewiduje dla widza: porwanie pięknej niewiasty zamknięcie jej w lochu sąsiadującym z lochem przystojniaka – najwyraźniej mamy do czynienia z porywaczem fotomodelek/li; torturowanie wypełniające większą część filmu, ujawnienie tożsamości oprawców („Krzyk” o sobie przypomina) i mało prawdopodobną ucieczkę. Trzeci akt w ogóle wygląda na dokrętkę: pojawiają się – ni stąd, ni zowąd – dwaj detektywi, którzy wręcz szeleszczą papierem dopisanych bez pomysłu stron; ucieczka i walka z papierowymi porywaczami zmierzająca w oczywistym kierunku katharsis i niedająca widzowi szansy pomyślenia o innym, oryginalnym zakończeniu. A ostatnie ujęcie? Jakże inaczej – obolała i zakrwawiona niewiasta zmierza powoli w kierunku szeleszczącego papierem słońca.
[m]
#złeFilmy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz