BIRDMAN kipi
nieokiełznaną energią i szaleństwem, które łączą film, teatr i rzeczywistość. Iñárritu
dokonuje niesamowitego wyczynu ubierając swój film w imponującą nowatorską
formę, która trzyma widza za twarz i nie pozwala oderwać wzroku. Kamera podąża
za bohaterami – lub bohaterowie za kamerą – bez chwili wytchnienia, cięcia
montażowe są ładnie zakamuflowane, co daje nam możliwość uczestniczyć w historii
niczym w sztuce rozgrywanej przed naszymi oczami. Poznajemy zakamarki miejsc
akcji, uczymy się ich, aż czujemy się w nich tak dobrze, jak bohaterowie. Przy
tym cała ta forma nie przykrywa treści, a wydobywa z niej pokłady fascynujących
znaczeń i odniesień do pop-kultury i sztuki. Te dwie idą tu łeb w łeb, szturchając
się wzajemnie i dając sobie po twarzy jak zaszufladkowany
celebryta Keaton i napuszony artysta Norton – raz jeden rozebrany do galotów, a
raz drugi.
Riggan Thomson i jego superego (dosłownie super, bo w masce i ze skrzydłami) – latające za nim i przypominające mu o jego niegdysiejszej popularności, kasowym potencjale i wyższości nad innymi – dają nam wgląd w głowę niespełnionego artysty, którego świat wypełnił się fikcją i kompleksami, a jego wydłużająca się droga do Wielkości wyłożona jest rozgoryczeniem i zwątpieniem. Paradoksalnie to jego wewnętrzny superbohater, jego blockbusterowa tożsamość, pomaga mu przeć naprzód. Michael Keaton wznosi się wysoko ponad wszystko, co do tej pory pokazał na ekranie. Zawsze lubiłem jego komediowe zgrywy, miny i oczywiście jego Batmana, ale dopiero autoironiczna rola w „Birdmanie”, po tylu latach kariery, pokazała artystę w pełni (aż do samych majtek).
Keatonowi świetnie partneruje Edward Norton. Ogrywa swój wizerunek, a także
połowę nowojorskiej śmietanki artystycznej. Elektryzująca rola. A może więcej
niż rola? Gdzie
kończy się alter ego, a zaczyna ego? „Birdman” zaciera granice między fikcją i
rzeczywistością, między aktorem i jego postacią. Grany przez Nortona Mike Shiner
stwierdza w pewnym momencie, że jego życie to gra, a prawdziwy jest jedynie na
scenie.
Jeśli szanowna Akademia chce być jeszcze jakimś wyznacznikiem, Oscary powinny
polecieć do „Birdmana”. Obawiam się jednak, że tak się nie stanie – przede wszystkim
przez: 1) pazur skierowany w hollywoodzki światek filmowy i w zawistną krytykę
filmową; 2) młodego, wywrotowego ducha, cechującego głównie kino niezależne. A przecież
„Birdman” jest filmem 51-letniego Hiszpana, który swojego czasu był odnoszącym
sukcesy DJ-em. Iñárritu przeszedł ciekawą drogę od „Amores Perros”, przez „21
gramów” i „Babel”. Własną drogę. Nic tylko pogratulować mu i poprosić o to
samo, co on bierze. Fly high, Alejandro. [m]
PS. Poniżej krótka parodia "Birdmana", enjoy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz