LUDZIE JAK
MY to przeoczony film duetu scenarzystów od blockbusterów, Kurtzman/Orci.
Panowie wskrzesili serię Transformers (te dwie pierwsze części, które można
było jeszcze miło obejrzeć) i Star Trek, reanimowali Mission: Impossible przy
jej trzeciej odsłonie, a dla telewizji pracowali nad Alias, Fringe i Sleepy
Hollow. Między tymi wszystkimi efektownymi/efekciarskimi wielomilionowymi
fabułami pojawił się mały film na podstawie prawdziwej historii jednego z
twórców (tego, który zajął się też reżyserią) o odkrywaniu więzów rodzinnych w
niespodziewanym czasie i miejscu. Chris Pine przyjeżdża w rodzinne strony na
pogrzeb ojca. W domu nie bywał częstym gościem, z rodzicami nie miał dobrego
kontaktu, nawet o swój związek z Olivią Wilde nie dbał do tej pory tak jak
powinien. Z testamentu dowiaduje się, że otrzymał w spadku kolekcję płyt
winylowych ojca/muzyka, aby mógł, jak Johnny Cash śpiewał, get rhythm. Oprócz
tego dostaje zadanie zadbania o siostrę, o której do tego momentu nie miał
pojęcia. Wszystko prowadzi przez humor do wzruszeń, a rodzeństwa oglądające
mogą nawet złapać się za ręce w trakcie zakończenia. Może się wydawać zapychaczem czasu do niedzielnego obiadu, ale Ludzie jak my to tak naprawdę dobra pozycja na sobotni wieczór. Warto obejrzeć tę ciepłą
historię dla jej ludzkich postaci, które w ciągu dwóch godzin dojrzewają i znajdują
właściwą dla siebie drogę. Pine nie ogrywa wymuskanego amanta, zamiast tego
jest uciekającym od odpowiedzialności, w życiu prywatnym i w pracy, bajerantem,
który nie wzbudza naszej sympatii, ale musi na nią zapracować. Michelle
Pfeiffer nie starzeje się i jest nadal kobietą-kotem, tyle że udomowioną i
wyciszoną. Natomiast Elizabeth Banks odkrywam na nowo z każdą jej rolą –
pokazuje, że oprócz talentu komediowego i ładnego wyglądu jest też prawdziwą,
niebojącą się wyzwań aktorką dramatyczną. Nagrody się jeszcze na nią posypią. [m]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz