sobota, 1 sierpnia 2015

Śpicie? Bo ja nie...nie dosyć, że pełnia, to jeszcze blue moon i buzują we mnie "wrażenia na gorąco"!
Właśnie wróciłam z koncertu kończącego tegoroczny Ladies' Jazz Festival w Gdyni. Gwiazdą tego wieczoru była niesamowita saksofonistka Candy Dulfer i jej band. Zapewne znacie ją przede wszystkim z hitu (i zarazem naprawdę świetnego kawałka) - Lilly Was Here, nagranego z panem co się zowie Dave Stewart, czyli połową Eurythmics. Jednak ta kobieta to o wiele więcej, nie dosyć, że piękna, to jeszcze wszechstronnie uzdolniona - ale jej życiorysu nie będę tu przytaczać, bo zainteresowani wiedzą, a ci, którzy dopiero się zainteresują, to sobie poszukają.
Koncert przerósł moje oczekiwania, wiedziałam, że będzie energetycznie, saksofonicznie i dobrze, lecz nie sądziłam ze AŻ TAK! Skoro Jazz Festiwal, to pomyślałam sobie, że będzie raczej spokojnie…ale już od pierwszych minut ciężko mi było spokojnie usiedzieć i tylko miałam nadzieję, że niebawem ludzie wstaną i zaczną się ruszać, bo inaczej wystrzelę z fotela sama i będę skakać jak idiotka…Na szczęście długo nie musiałam czekać, bo Candy porwała absolutnie każdego na widowni (miała kogo, bo sala była pełna), a przedział wiekowy od 10 do 80 lat... Zwolniła tylko na jeden numer, wspomniany już hit, który ze wspaniałymi solówkami w duecie (gitara Ulco Bed!) i improwizacjami trwał chyba z 10 minut, i nie powiem, żebym się nie wzruszyła…nie tylko wykonaniem tego pięknego utworu, ale faktem, że dane mi było to słyszeć i widzieć na żywo!
Cały występ koncertem bym nie nazwała, tylko jedną, wielką, fantastyczną imprezą, gdzie bawili się wszyscy, łącznie z nią i jej zespołem. To było widać! Ona nie grała muzyki, ona cała była muzką. Mieszanka funky, soul, house, latino i hip hop z saksofonem w roli głównej (ba, nawet dubstepowe momenty były). Sama też śpiewała, ale miała do pomocy młodego, soulowo-hiphopoowego wokalistę, który świetnie dawał radę.
Tak sobie pomyślałam, ze dzięki jej różnorodnemu repertuarowi, i luznemu podejściu do muzyki, spokojnie dotrze do każdego pokolenia, szczególnie tego młodego, któremu raczej ciężko teraz ogarniać takie perełki, przy lawinie gównianej muzyki z każdej strony. W swoje kompozycje bardzo fajnie wlepiała fragmenty znanych hitów, zarówno starych jak i nowych (od klasyków funk "Pick Up The Pieces", przez sampel z „Carelss Whisper” po "Thrift Shop")…a wszystko było ogromną energetyczną mieszanką, która siedzieć (czy nawet spokojnie stać) nie pozwoliła.
Ogólnie polecam baaaaaaaaaaaaaaardzo jej koncert, jak kiedyś, ktoś będzie miał okazję, bo to niesamowite muzyczne doświadczenie, które naładuje i nastroi pozytywnie na bardzo długo (mnie do tej chwili nosi i słucham sobie lecącego w tle koncertu!).
Chciałam tu wrzucić jakiś link z YT, aby przybliżyć Wam, o czym ja właściwie tu po nocy wypisuję, ale ciężko mi wybrać…poza tym filmik i tak nie odda tego jak było (i może być) na żywo. Zatem na koncert trzeba iść. [d]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz