Tarantino tworzy gatunek własnymi słowami. Od „Wściekłych
psów” opowiada historie z tymi samymi postaciami, podobnymi miejscami,
obracające się wokół tych samych motywów, tylko dialogi się stale rozrastają.
Jest zawsze bar, przy którym padają anegdoty, jest kryjówka, gdzie trzeba przed
czymś uciec, coś przeczekać, są ludzie źli, ale mądrzy i z zasadami. Świat
Tarantino jest hermetyczny, ale tak pociągający, że chce się w nim przebywać
godzinami.
Przede wszystkim jest to zasługa Tarantino-powieściopisarza –
w przeciwieństwie do jego wcześniejszych dzieł, które swoją wielkość
zawdzięczały zabawie ze scenariuszem, formą, gatunkiem, jak „Pulp Fiction” czy
„Kill Bill”. Tarantino dojrzał na tyle, że podjął też decyzję o skończeniu
swojego dorobku filmowego na 10 dziełach i przejściu na sztukę pióra: pisanie książek
i sztuk oraz ich wystawianie w teatrze. Dla fanów twórczości QT jego ósmy film
jest więc przypomnieniem, że należy chłonąć ujęcia i słowa padające z ekranu,
ponieważ – jeśli słowa dotrzyma – może nas już mało takich momentów czekać.
Zwrócenie się w stronę teatru jest bardzo odczuwalne w „Nienawistnej
ósemce”. Najbliższy stylistycznie „Bękartom wojny” – rola Tima Rotha nawet
brzmi jak napisana dla Hansa Landy – ósmy film Tarantino ogranicza scenerię do
dwóch lokacji. Pierwszą jest dyliżans mknący przez śniegi, drugą Pasmanteria
Minnie, gdzie przed zamiecią szukają schronienia John „Szubienica” Ruth
przewożący poszukiwaną Daisy Domergue na stracenie, major Marcus Warren,
podający się za nowego szeryfa Mannix, ich woźnica O.B., kat Oswaldo Mobrey,
kowboj Joe Gage, stary generał armii Południa oraz Meksykaniec Bob. Jeśli
liczycie, słusznie zauważycie 9 postaci, nie tytułowe 8. Może jeden z nich nie
jest wystarczająco nienawistny, a może Quentin pomylił się w obliczeniach.
Dialogi Tarantino to poezja – wulgarna i obraźliwa, a jakże
– a zdjęcia z użyciem szerokoformatowej 70 mm Super Cinemascope to uczta dla
oczu. Monumentalne ujęcia efektownie kontrastują z prostotą historii. Pięknie
sfotografowany pędzący dyliżans – w nim czwórka bohaterów siedzi i rozmawia,
zaśnieżone góry, które oglądamy z okien Pasmanterii Minnie, wąsate twarze stałych bywalców Tarantino (z jednym, pozytywnie zaskakującym wyjątkiem) prowadzą nieustanny dialog, kiedy para wydobywa się z ich ust. Rozdział za
rozdziałem zbliżamy się do wyjaśnienia zagadki, niczym w książce Agathy
Christie. Rozwiązanie ma nas nie tyle zaskoczyć, co prowadzić dalej przez strony
powieści aż do zakończenia – symbolicznego i ironicznego, a jednocześnie tak ryzykownego,
że tylko Tarantinowi może ujść na sucho.
Wspomnę jeszcze, że Ennio Morricone odwalił kawał dobrej roboty przy ścieżce dźwiękowej. Choć ten pierwszy w dorobku Tarantino oryginalny soundtrack nie jest do końca oryginalny – oprócz nowego materiału składają się na niego kompozycje nagrane do „The Thing” Johna Carpentera, które nie weszły do filmu, ale pojawiły się na płycie. Daje to więcej kinofilskiej przyjemności z oglądania „Nienawistnej ósemki”, bo oprócz wyszukiwania odnośników do filmów, z których QT czerpał („The Thing” wśród nich – Tarantino nawet zorganizował projekcję dla swoich nienawistnych aktorów, tak, dla Kurta Russela też), można również usłyszeć nawiązania do klasycznego horroru Johna Carpentera.
„Nienawistna ósemka” to prawdopodobnie najlepszy western
tego roku. Tak inny od „Django”, a dalej tak bardzo tarantinowski. Ten
przymiotnik szlachetnieje z czasem.
[m]
[m]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz