Dobry festiwal horroru to coś, czego w Polsce brakowało. Swojego czasu był Horror Festival organizowany przez sieć kin Helios, ale tam zbrodnią był przypadkowy dobór repertuaru – na jeden dobry tytuł przypadały trzy niestraszne chały. Dlatego cieszy mnie, że na Splat! Film Fest można wreszcie poczuć prawdziwą miłość do strasznych filmów.
Organizatorzy imprezy pokazali pełny przekrój nowego kina grozy, przez splatter, gore, torture porn, groteskę i czarną komedię. Ponadto były spotkania z twórcami, wykłady i bloki krótkometrażówek – wśród nich świetny short Monsters, który na pewno wkrótce doczeka się pełnometrażowej wersji.
Moje najlepsze momenty festiwalu to:
Landmine Goes Click to trzymająca za gardło rozprawa o zemście, która jest niczym ładunek wybuchowy raniący odłamkami każdego w swoim zasięgu. Zaczyna się jak survival thriller, a kończy jak europejskie wydanie Tarantino. Trójka przyjaciół na wyjeździe w Gruzji nocuje pod namiotami na zboczu góry. Dwoje z nich to para narzeczonych, trzeci to przyszły świadek. Traf chce, że ten ostatni następuje na minę i nie może się ruszyć do czasu, aż zorganizują pomoc. Wtedy na jaw wychodzi zdrada dziewczyny z przyjacielem, a cała sytuacja okazuje się czymś więcej niż zwykłym trafem. Nagrodzony przez publiczność scenariusz jest jednym z lepszych, jakie kino niezależne ostatnio spłodziło. Film zaskakuje i wciąga, a w swoim ascetyzmie znajduje siłę. Reżyser Levan Bakhia prowadzi nas przez niewygodne pytania, na które nie daje odpowiedzi, a swoim bohaterom odmawia oczyszczenia.
Zaproszenie to slow-burner, który trzyma nas w niepewności co do swoich zamiarów aż do finałowej eskalacji przemocy. Karyn Kusama, reżyserka Aeon Flux i Zabójczego ciała, znajduje wreszcie swój głos w kinie niezależnym w duchu twórczości Ti Westa czy Adama Wingarda. Przyjęcie zmanierowanych 30-latków w domu na wzgórzach Hollywood ujawnia nieoczekiwane zamiary domowników. Film jest bardzo zgrabnie napisany: napięcie wygrane jest głównie długimi rozmowami, spięciami między uczestnikami przyjęcia, powracającymi traumami z przeszłości. Momentami podważamy rzeczywistość przedstawioną oczami głównego bohatera, a za chwilę myślimy, że jest on tam jedynym przy zdrowych zmysłach. Kto by się spodziewał po scenarzystach Ride Along, R.I.P.D., Starcia tytanów i Szeregowca Dolota, że napiszą tekst, który brzmi jak psychodrama przeznaczona na deski teatru, a wygląda jak wieczór rodziny Mansonów.
Found Footage 3D – nie widziałem, a podobno trzeba. Publiczność nagrodziła ten meta-horror o podgatunku zjadającym swój ogon trzema nagrodami, w tym za najlepszy film.
What We Become, czyli horror o apokalipsie zombie, jaką znamy i lubimy. Oszczędza nam taniej zrzynki z Romero i idzie powoli w kierunku Walking Dead. Nie ma w nim nic, czego wcześniej byśmy nie widzieli, a jednak ogląda się go bardzo dobrze. Po pierwsze: jest sprawnie zrobiony. Po drugie: skupia się na rodzinie, której oczami patrzymy na początki zagłady. Po trzecie: w chłodnym skandynawskim podejściu do gatunku jest coś odświeżającego. Bo Mikkelsen raczy nas intensywną pigułką, która kończy się zaledwie po 85 minutach, ale zostaje w organizmie znacznie dłużej.
K-Shop zabiera nas do brexitowej Anglii, o której gęsto ostatnio w wiadomościach. Salah, młody właściciel knajpy z kebabami, w obliczu rasowej dyskryminacji, znieczulicy na ulicach, a w szczególności – śmierci ojca i braku pieniędzy, postanawia do kebabów używać mięsa ludzkiego, które okazuje się hitem wśród klientów. Po trochu gorzka satyra, częściowo thriller gore i wyraźny hołd dla Taksówkarza, K-Shop jest mocny i chce dać widzom po mordzie, ale przeciąga swój trzeci akt i traci na sile. Reżyser Dan Pringle najlepiej radzi sobie w krytyce współczesnego świata pomylonych wartości. Naturalistyczne ujęcia wprost z ulic Bournemouth, imprezowego miasta na południowym wybrzeżu UK, budzą w widzu wewnętrznego Travisa Bickle’a.
Najsłabszym ogniwem festiwalu był dla mnie The Rotten Link, argentyńska ruralistyczna opowieść, która z horrorem ma za grosz wspólnego. Tak jak filmowa wieś nie ma nic wspólnego choćby z magią wsi Kolskiego – prędzej z wsiowym disco polo. Zacofanie pokazywane przez 90 minut nie robi dobrego, wnikliwego filmu, a zamiast tego przyprawia o mdłości. W trakcie seansu miałem ochotę wyjść już na ulice miasta, choćby nawet tego z K-Shop.
Lublin popłynął krwią, a teraz pora czekać rok na trzecią edycję festiwalu. Tymczasem Splat! Horror Fest dopisuję do filmowego kalendarza - na czerwono, oczywiście.
[m]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz