wtorek, 7 maja 2019

mr.binge: Chilling Adventures of Sabrina

Pierwszy sezon netfliksowskiej "Sabriny" kapitalnie się rozkręcał, aż w końcu, po ostatnim odcinku, przyznałem, że to zaskakująco dobry, mięsisty horror. Po drugim sezonie jest jeszcze lepiej! Przez 9 nowych odcinków ekran wypełnia więcej mroku niż podczas bitwy w "Grze o Tron".

Im dalej w zaklęty las, tym większe miałem wątpliwości czy to jeszcze serial dla młodzieży, czy już horror z twardą eRką. Oprócz świata przesiąkniętego mrokiem, szatanem i przemocą, serial nie boi się przecież trudnych tematów jak wiara, rodzina, orientacja, seks i śmierć. Młodzieżowe i dorosłe dylematy zostają na szczęście wrzucone w wir gatunków, od monster movie, przez thriller i kryminał, po romans, komedię i dramat. Twórcy stawiają na ciągłość fabuły, ale dostarczają też odcinki uciekające schematom i bawiące się formą. Przygody nastoletniej czarownicy ogląda się na jednym tchu i często z dreszczem, jaki obiecuje tytuł.

Kiernan Shipka w głównej roli to strzał w dziesiątkę: brawurowa mieszanka żywiołu i uroku. Obawiałbym się, że wpasowała się w spódnicę Sabriny tak dobrze, że na zawsze już nią zostanie – gdybym nie widział, jak znacząco różnie i ciekawie gra swojego klona w połowie drugiego sezonu. Zresztą cała obsada zasługuje na cześć i chwałę Mrocznego Pana.

Kawał dobrej filmowej roboty ukrył się tu pod płaszczem magicznej młodzieżówki, do której podchodziłem z wątpliwościami. Tymczasem twórcy nie przestają zaskakiwać kierunkami, w jakie prowadzą fabułę opartą na komiksach ze stajni Archie Comics – co jest dla mnie kolejną niespodzianką, zważywszy na nudę wiejącą z leżącego nieopodal "Riverdale". Do Greendale za to z chęcią wrócę.
[m]


piątek, 3 maja 2019

Cannes 2019

Nowy Tarantino w Cannes w 25 lat po Złotej Palmie dla "Pulp Fiction" to świetna wiadomość, ładna i okrągła. A kolejna świetna wiadomość, bardziej łysa i z wąsami, to nowy Gaspar Noe w oficjalnej selekcji, w zaledwie rok po canneńskiej premierze "Climax" i zdobyciu Art Cinema Award. Znowu będzie impreza na czerwonym dywanie?

"Lux Aeterna" to podobno szalona 50-minutowa opowieść o wiedźmach, histerii na planie filmowym i miłości do kina. Grają Beatrice Dalle i Charlotte Gainsbourg. Teraz kiedy Woody Allen nie robi już filmów rok w rok, świat chętnie przyjmie twoje zastępstwo, Gaspar.

Oprócz tego będzie nowy Jarmusch, Malick, Almodovar, Loach, Winding Refn, bracia Dardenne, Lelouch, Herzog, Ferrara... Brzmi jakby WSZYSCY byli w Cannes w tym roku.

No dobra, to na kogo czekacie najbardziej?
[m]

środa, 1 maja 2019

Netflix: Murder Party


Jaraliście się na „Green Room”? Dobra wiadomość: na Netfliksie pojawił się debiut Jeremy'ego Saulniera. Throwback do czasów, kiedy ten jeszcze bawił się w kino z rodziną i znajomymi. Dla mnie jeszcze lepszy throwback, bo do czasów, kiedy, znalazłem „Murder Party” gdzieś w odmętach torrentów (może to jeszcze był DC++? A może eMule?) i dodałem do kolejki po samym tytule. Obejrzałem dopiero kilka wieczorów później (bo z seedami kiepściutko) i zaskoczyłem się, że to nie następny slasher, które pożerałem, a coś takiego jak gatunkowe kino autorskie.

„Murder Party” (u nas jako „Przyjęcie morderców”) to połączenie horroru i komedii, zwiastujące przewrotny i krwawy styl Saulniera. Gość wyprzedził czasy - można powiedzieć, że był sobą zanim to jeszcze było modne. W jego debiucie jest dziwaczny humor, jest przemoc, nieprzewidywalna fabuła, subtelna dekonstrukcja gatunku, pomysłowa praca kamery i w końcu zestawienie nieprzystosowanego outsidera z brutalnym światem.

Christopher trafia na imprezę halloweenową przygotowaną przez studentów sztuki, którzy planują nietypową instalację z morderstwem jako punktem kulminacyjnym. Saulnier korzysta rzecz jasna z okazji do celnych żartów z pretensjonalnych artystów. „Murder Party” to właściwie lepsza – choć o ponad dekadę starsza – satyra na świat sztuki od netfliksowego „Velvet Buzzsaw”.

Żeby nie było zbyt pięknie: aktorsko czuć amatorkę, widać braki budżetowe (Saulnier i spółka zrobili film jako kolektyw Lab of Madness praktycznie za paczkę fajek) i tempo czasem siada. Ale warsztatowo jest już nieźle, krwawe praktyczne efekty robią wrażenie, a niektóre sceny to wręcz perły. Kostiumy bohaterów to ukłony w stronę takich klasyków, jak „Blade Runner” czy „Wojownicy”. Jeśli drugi akt zaczyna zwalniać i przynudzać, poczekajcie na trzeci, bo to złoto i w pewnym sensie zapowiedź atrakcji, jakie Saulnier zgotował w „Blue Ruin” i „Green Room”.

Jak na film niezależny, zrobiony przez grupę zapaleńców przystało, „Murder Party” pakuje sporo odjechanych pomysłów i sprowadza horrorową fikcję na ziemię. Najlepszy jest, kiedy gra z naszymi filmowymi przyzwyczajeniami: podczas ucieczki ofiara nie wytrzymuje i zatrzymuje się na szybkie siku albo gdy w scenie typowej dla MacGyvera bohater bierze wszystko co znajduje pod ręką i wpada na pomysł jak to wykorzystać przeciwko czarnym charakterom – a co wymyśla pozostawię Wam do zobaczenia na własne oczy.

PS. Po trzykroć throwback – „Murder Party” ma nadal stronę na MySpace!
[m]