Niemogąca
się odnaleźć w dziwnym i okrutnym świecie Sarah chce być aktorką – pasuje to do
niej, bo tylko w kinie może uciec przecież od świata. Może zostać kimś innym,
ale nie zdaje sobie sprawy, jak dużo to może kosztować. Znajomi aspirujący
artyści nie pomagają – w powietrzu wisi złośliwość i zazdrość, szczególnie
kiedy dowiadują się, że Sarah dostała szansę zagrania w produkcji „Silver
Scream” będącej powrotem legendarnego studia słynącego z filmów grozy
(skojarzenia z Hammer Films są na miejscu). Marzenia wymagają poświęceń,
dlatego i kariera Sary wymaga ofiary. Nie chcę zdradzać nic więcej, lepiej
zobaczyć to na własne oczy.
„Starry
Eyes” jest bardzo dobrym horrorem i filmem w ogóle, bo przedstawia życie jako
horror. Robi to bez ogródek, idealnie dawkuje napięcie i niepokój, rzuca nam gore prosto w oczy, a przy tym pokazuje
ludzi, zamiast papierowych wycinków ze scenariusza. Twórcom udaje się
wiarygodnie zobrazować jak może zrodzić się villain,
filmowy seryjny morderca, tyle że w domu obok. Studium psychozy ma w sobie
obsesje Lyncha, Polańskiego i Kubricka, a sam obraz łapie mocno i nie puszcza
do samego końca.
Slow burner, jakim jest „Starry Eyes”, prowadzi nas przez
wszystkie etapy szaleństwa naszych czasów. Droga ta nie jest przyjemna dla
widzów o słabszych nerwach, ale jest na tyle oryginalna i nietuzinkowa, że
nawet ci zasłaniający co jakiś czas oczy mogą docenić twórców. Panowie Kevin
Kolsch i Dennis Widmyer zaczęli 12 lat temu – obiecująco, bo dokumentem o
Chucku Palahniuku „Postcards from the Future”. Od tego czasu zrobili jedynie 2
filmy, z których to właśnie drugi, tu opisywany, wydostał się na powierzchnię,
jeśli można tak nazwać niszę horroru niezależnego. Dobrze, że twórcy swej
niezależności nie poświęcili i poszli własną drogą.
Duch oldschoolowej
nieprzewidywalności wstąpił w kino niezależne ostatnio chyba bardziej niż
kiedykolwiek, od czasu kiedy ten oldschool był newschoolem. Po ostatnich
osiągnięciach horroru, jak „The Town That Dreaded Sundown”, seria „V/H/S” czy
„Absentia”, twórcy „Starry Eyes” utwierdzają mnie w przekonaniu, że jesteśmy
świadkami powstania nowej jakości. Kino grozy, którego nie trzeba się wstydzić
ani łapać za czoło i wzdychać – zazwyczaj jest to zasługa młodych, nowego
pokolenia, które na granicy kariery składa hołd przeszłości swojej i kina. Tak
jak Adam Wingard zrobił w „Gościu”, tak duet Kolsch/Widmyer pewną ręką
podpisują się pod „Starry Eyes” i przechodzą poziom wyżej. [m]