Dwa zero jeden pięć. Wykreśl niepasującą cyfrę w tym ciągu.
Tak, ostatnia z nich przeszła już do historii. Bardzo pasująca to cyfra, bo
właśnie do filmów na piątkę i z piątką w dacie polskiej dystrybucji zmierzam.
Choć trafiło się kilka zer, jedynek i dwójek w ciągu zeszłego roku, teraz
jestem bardzo życzliwy i skupiam całą swoją uwagę właśnie na piątkach. W skali
uniwersyteckiej.
Oj, działo się w minionym roku – nie da rady inaczej, kiedy wszystko przybiera
zawrotną prędkość, wyższy bieg, więcej mroku lub więcej światła. Hollywood starało
się wynaleźć koło na nowo i chyba całkiem dobrze mu to wychodziło wnioskując po
sprzedaży biletów – w szczególności wytwórni Universal z hitowymi "Jurassic World" i "Szybkimi i Wściekłymi 7". Rok 2015 stał pod
znakiem rekordów kasowych, wielkich powrotów, palących tematów i aktorskich transformacji.
To źle? Wręcz przeciwnie, niech się dalej starają, prześcigają. Robią to dla
nas, więc chwilo, trwaj!
Tymczasem poniższe podsumowanie zrobiłem bardziej dla siebie niż dla Was. Zebrałem
poniżej te filmy, które mi przyniosły
najwięcej frajdy w minionym roku. Każdy wyjątkowy na swój sposób. Każdy wart
docenienia, bo każdy został zrobiony dla mnie. W kolejności niezobowiązującej:
W głowie się nie mieści. Pierwszy film animowany, który jest więcej niż zwyczajnie
fajny, zabawny i z przesłaniem. Nie było jeszcze filmu dla dzieci, który –
spełniając wszystkie trzy powyższe cechy – tak świetnie spisuje się jako poruszający
dramat psychologiczny dla dorosłych. Idealna mieszanka humoru i powagi, która
zadziwia swoją przemyślaną konstrukcją i wglądem w to, co się w głowie mieści. W
momencie, kiedy pada nawiązanie do „Chinatown” złapałem się na wątpliwości, czy
Pixar robi jeszcze filmy dla dzieci, czy już dla rodziców.
Bone Tomahawk. Przeczytałem gdzieś dobrą analogię sprowadzającą „Bone Tomahawk”
do John-Ford-spotyka-Eli’ego-Rotha. Ta mieszanka gatunków z dzikiego Zachodu to
historia porwania miasteczkowej lekarki przez plemię dzikusów i misja jej odzyskania,
na którą wyrusza jej kulawy mąż razem z szeryfem, jego zastępcą i podróżującym
kowbojem. Pierwsza część filmu to western rozpisany na bardzo dobrze dobranych
aktorów. Kurt Russel z epickim wąsem, którego nie zdążył zgolić po
„Nienawistnej ósemce”, to twardy szeryf o dobrym sercu, Richard Jenkins to typ
westernowego dziadka-pomagiera, a jednocześnie naiwny, roztargniony artretyk,
który z reguły w tego typu fabule służy za mięso armatnie i służy okazjonalną
mądrością. Jest jeszcze Matthew Fox w swojej pierwszej prawdziwej roli od
„Zagubionych” oraz Patrick Wilson jako mąż porwanej, zwykły, bogobojny facet
przynoszący chleb do domu. Na końcu drogi czeka ich niemiła niespodzianka – czyli
właśnie druga część filmu zmieniająca kierunek fabuły w krwawy horror. A taka
mieszanka gatunków to rarytas. Postaci są świetnie napisane, tak jak cały
scenariusz autorstwa debiutującego S. Craiga Zahlera, który film z werwą
wyreżyserował.
Ex_Machina. Zagadkowy portret prawdziwej i sztucznej inteligencji, który pokazuje robota, a skupia się na człowieku - dokładnie na dwóch facetach, z których jeden to młody wrażliwiec o tęgiej, lecz naiwnej głowie, a drugi to zmanierowany geniusz nadużywający władzy nad swoimi robotami, które - tak się nieprzypadkowo składa - są płci żeńskiej. Nie pierwsza to i nie ostatnia historia o istocie człowieczeństwa z mechanicznym bohaterem w tle, ale opowiedziana w tak intrygujący i niejednoznaczny sposób, że trudno się jej oprzeć. Tym bardziej, że „Ex_Machina” to trzymający w napięciu thriller, który jest pięknie nakręcony i świetnie zagrany przez nieopatrzonych jeszcze Oscara Isaaca i Domhnalla Gleesona. To się już zmienia, bo obaj szufladkują się właśnie w „Gwiezdnych wojnach”.
Ant-Man. Pojawił się we właściwym miejscu we właściwym czasie, kiedy komiksowe
uniwersum zaczęło pękać w szwach od duetów, zespołów, crossoverów i udowodnił, że czasem mniej to więcej. Po
przeładowaniu przymiotnikami w stopniu najwyższym i wbrew modzie na wydobywanie
mroku z superbohaterów, mikro skala „Ant-Mana” przynosi oddech świeżości. Zamiast
bić rekord budżetu i prześcigać innych w ilości herosów na metr taśmy, twórcy
mrugają do widzów i przypominają, że jedynym celem ich filmu jest rozrywka. Nie
ma ratowania świata, walki z obcymi rasami, pogoni za łotrami i niszczenia
miasta w trakcie. Jest za to mnóstwo humoru i luzu oraz kapitalna scena walki w walizce przy dźwiękach The Cure, a wszystko w klimacie heist
movie. Paul Rudd ma sznyt amanta ze starego kina i jest praktycznie młodym
Michaelem Douglasem naszych czasów. Tylko szalony villain jest jak
celuloidowy fast food, do szybkiego zapomnienia po seansie.
The D Train. Najlepsza komedia zeszłego roku ominęła polskie kina lądując od
razu na DVD. Gdybym szukał tu spisku, obwiniałbym nasz konserwatywny rząd,
który nie pozwoli Wam zobaczyć jak poczciwiec Jack Black, organizując zjazd
absolwentów, zdradza swoją żonę z popularnym cool-buntownikiem Jamesem
Marsdenem, z którym kiedyś chodził do szkoły. Żarty zaczynają się jak u braci
Farellych, a kończą się jak w gorzkiej czarnej komedii Mike’a Leigh. W ciągu
półtorej godziny dostajemy serię śmiesznych gagów, satyrę na współczesne modele
męskości i pozytywne przesłanie motywujące do działania i wzięcia się za
siebie. W sam raz na nowy rok.
Wizyta. Starzy ludzie potrafią nieźle przestraszyć w chillerze M. Night
Shyamalana, który wreszcie znalazł na siebie pomysł. Dla studia Blumhouse,
odpowiedzialnego za sukcesy większej części współczesnego kina grozy, reżyser
stworzył film w podupadającym na zdrowiu podgatunku found footage. Znany z
przykładania dużej uwagi do punktu widzenia dzieci w swoich filmach, Shyamalan
pokazuje tytułową wizytę u dziadków całkowicie z perspektywy dwójki
sympatycznych i rozgarniętych wnuczków. Ci prowadzą nas przez dziwaczne
wydarzenia odnajdując humor sytuacyjny i współczucie dla niedołężnych
anty-bohaterów. „Wizyta” znakomicie oddaje niepokój zwykłych sytuacji, kiedy
czujemy, że coś nie gra. Świetne stopniowanie napięcia sprawia, że włos się
jeży, czasem nachodzi nas obrzydzenie, może nawet podskoczymy na fotelu – a za
chwilę śmiejemy się w głos. Bo „Wizyta” to w dużym stopniu czarna komedia.
Shyamalan zawsze miał talent do straszenia, a teraz okazał się zaskakująco
zabawnym gościem.
Dar. Najbardziej europejski film zeszłego roku nie zrobiony w Europie. Może dlatego,
że maczał w nim palce Australijczyk Joel Edgerton. Tamtejsze kino jest często
ciężkie i duszne jak powietrze na prerii niskiej, pełne podejrzanych typów i
kwestionujące czystość tych dobrych duszyczek w centrum fabuły. Nie inaczej
jest tutaj. Jason Bateman i Rebecca Hall są zamożnym małżeństwem wprowadzającym
się do pięknego, przeszklonego domu, w którym są nękani przez kolegę męża z
czasów szkolnych. Co dalej, nie powiem, bo „Dar” sprytnie zbacza z utartej
ścieżki w tereny moralnie dwuznaczne. Jeśli go przegapiliście, zróbcie sobie
prezent i nadróbcie to w tej chwili.
Mad Max: Na drodze gniewu. Arcydzieło kina akcji. Wymagany duży ekran i potężne nagłośnienie.
Oglądany na monitorze może tracić swą moc, ale nie traci wywrotowego wydźwięku.
Ten film to właściwie jedna monumentalna, zapierająca dech w piersiach scena akcji
stworzona przy użyciu praktycznych efektów, zastępu kaskaderów, bogatej
inwencji i talentu 70-letniego George’a Millera. Max Rockatansky z Gibsona zmienił
się w Hardy’ego, który idealnie pasuje do roli – mruk z elektryzującym
spojrzeniem ustępuje pola najważniejszym postaciom tej historii: kobietom.
Zawiązanie akcji wokół Imperator Furiosy wraz z nałożnicami odpychającego
Wiecznego Joe sprawia, że „Mad Max” robi z męskiego z definicji kina akcji
pro-kobiecy postulat. 200% normy.
Dzikie historie. Każdy chciałby czasem wybuchnąć, prawda? Z Argentyny wyszedł
film będący przypomnieniem o dzikości w naszych sercach. Zwłaszcza w naszym
klimacie jest na czasie, bo częściej niż rzadziej nachodzą ostatnio rodaków
myśli dzikie. Film jest zbiorem nowel o banalnych, codziennych sytuacjach,
które eskalują zbyt szybko. W imię zasad, zemsty, sprawiedliwości i własnych
przekonań bohaterowie biją, zabijają i knują. Znieważony kierowca żywemu nie
przepuści; specjalista od ładunków wybuchowych nie zostawi tak po prostu znieczulicy
urzędowej; zdradzona panna młoda da ujście swojej złości w samym środku wesela.
Spuszczone z łańcucha emocje dają chwilowe oczyszczenie, ale ostatecznie nie
prowadzą w dobre miejsca. Byłby to przygnębiający film, gdyby nie fakt, że jest
podlany czarnym humorem i zagrany z latynoskim temperamentem.
Creep. Dziwak wśród filmów. Niełatwy do zaszufladkowania, ciągle wyprzedza
widza o krok i każe nieustannie zmieniać podejście do głównego bohatera. Śmiertelnie
chory Josef chce nagrać dzień ze swojego życia dla nienarodzonego syna,
wynajmuje w tym celu nieznajomego Aarona, ale zamiast wzruszającego dramatu dni
ostatnich, historia szybko staje się niepokojącą czarną komedią z elementami
thrillera. Raz śmiejemy się z dziwacznego zachowania Josefa, raz mu
współczujemy, a za chwilę przechodzi nas dreszcz. Niezależny paradokumentalny film, który wciąga i nie
puszcza do ostatniej sceny. Nie mogłem oderwać wzroku od ekranu przez półtorej
godziny.
Detektyw II. Najlepszy kawałek telewizji drugi rok z rzędu
przygotował Nic Pizzolatto. Druga seria „Detektywa” nie jest tym, co pierwsza,
ale tylko dlatego, że nie ma tu ezoterycznej atmosfery i mistycznych bagien Luizjany.
Wielu wyznawcom Rusta Cohle’a wystarczyło to, żeby wypisać się z zabawy. Zaskakująca
decyzja twórców, żeby nie odcinać kuponów od sukcesu, a pójść w zupełnie innym
kierunku przyniosła zmianę gatunku na czarny kryminał w stylu Jamesa Elroya,
oparty na dialogach i postaciach. Choć te pierwsza są czasem mocno dosłowne, to
te drugie są najcenniejszym atutem serii. Im dalej w las, tym robi się gęściej
od emocji, im bliżej końca, tym trudniej rozstać się z bohaterami. Zarówno Ray
Velcoro, Frank Semyon, Ani Bezzerides jak i Paul Woodrugh zostają z widzem długo
po zakończeniu ośmiu odcinków. Każde z nich ze skazą, z każdym wypiłbym piwo albo inny
trunek, choć obawiałbym się doła emocjonalnego po kilku takich rundach. Drugi „Detektyw”
ma ciężki, przygnębiający klimat i nie oferuje łatwego pocieszenia. Kiedy
pierwsza seria pokazywała rozgwieżdżone niebo, tu jest tylko ciemna noc. Pojawia
się jednak światło przebijające przez chmury: choć świat „Detektywa” jest męski,
szorstki, zły, jego sercem i jedyną nadzieją na przyszłość są kobiety.
To tyle jeśli o mnie idzie. Na pewno były w minionym roku filmy rewelacyjne, które
przegapiłem. Wypomnijcie mi każdy z nich w komentarzach, cobym wiedział, że w 2015 robili filmy nie tylko dla mnie, ale też dla każdego z Was.
[m]