Bruce
Motherfucker Willis. Tak, to jego drugie imię. Przybrudzona, podziurawiona koszulka,
zarost, łysiejąca lub łysa czaszka, przymrużone obojętnie oczy i cwany uśmiech –
to cały on. Kto policzy filmy, w których nie dożył końca?
Już sam wizerunek Bruce’a nadaje się na jednowymiarowego głównego bohatera. Dobra,
może tylko jeden to wymiar, ale jakimś cudem nadal przyciągający uwagę. Chociaż
filmy z jego udziałem coraz częściej zaczynają i kończą swoją karierę w
wypożyczalniach, on ani myśli na tym zakończyć. Bo jego wizerunek twardziela
nie jest jego jedynym.
Zaczynał
przecież w komedii: „Randce w ciemno”, „I kto to mówi”, czy przezabawnym
serialu „Na wariackich papierach”. Wszystko zmienił nieoczekiwany casting w „Die
Hard”, czyli po polsku – w „Szklanej Pułapce”. A producenci obawiali się tej decyzji,
że ho ho ho (now I have a machine gun – musiałem to zrobić). Nie chcieli nawet
twarzy Bruce’a na plakacie, tylko sam budynek, żeby nie odstraszać widzów. Aż
tu nagle John McClane o łobuzerskim uroku Willisa został pokochany przez widzów
na całym świecie i wpisał się w kanon bohaterów kina akcji. Chyba sam
zainteresowany się tego nie spodziewał. Tak narodził się nowy madafaka w
mieście aniołów. Nie zapomniał jednak o swoich komediowych umiejętnościach –
wygłupiał się w „Fajerwerkach próżności”, „Hudson Hawk”, „W krzywym
zwierciadle: Strzelając śmiechem”, „Jak ugryźć 10 milionów”. Właściwie jego
postać twardziela też zbudowana jest na wygłupie, a najlepszym tego przykładem
jest „Ostatni skaut” – film, w którym Komedia zapala papierosa Akcji, razem biją złoczyńców, a potem idą na piwo.
I tu nadal
Bruce się nie kończy. Rok 1999 przyniósł kolejne zmiany w jego karierze, tym
razem już podyktowany najwidoczniej przez jego ambicje lub przez zbliżający się,
przewidywany na przełom tysiącleci, koniec świata. W tym roku premierę miały „Szósty
zmysł”, „Tylko miłość” i „Śniadanie mistrzów”, czyli, kolejno, Bruce jako
psycholog dziecięcy, Bruce w trudnym związku i Bruce w adaptacji Kurta
Vonneguta. Z tych trzech filmów udał się „Szósty zmysł” i to jego twórca, M.
Night Shyamalan, okazał się świeżym oddechem, nie tylko dla Bruce’a zresztą,
ale również dla widzów. Następnie nadszedł świetny „Niezniszczalny” tego samego
pana o trudnym nazwisku i role dramatyczne spodobały się Bruce’owi. Od tego
czasu jego filmografia to wybuchowa mieszanka akcji, komedii i dramatu. Tyle że
ostatnio płomienie zaczęły gasnąć, w kolejnych, „odświeżonych”, „Szklanych
pułapkach” nie tylko brakowało szkła, ale też sensu, a tytuły takie jak „Mokra
robota”, „Paragraf .44” czy „Ogień zwalczaj ogniem” znajdują swoje miejsce
gdzieś na dolnej półce w wypożyczalniach, a Bruce – miejsce w napisach za 50
Centem.
Nie
martwiłbym się jednak o Bruce’a, los Nicolasa Cage’a z pewnością go nie czeka.
Przecież kiedy bawił się w „G.I. Joe” i strzelał w „Niezniszczalnych”, podejmował
wyzwania twórców duchem niezależnych w „Looper – Pętla czasu” czy „Moonrise
Kingdom. Kochankowie z Księżyca”. A teraz wreszcie powrócił do współpracy z
Shyamalanem, nie do długo zapowiadanej kontynuacji „Niezniszczalnego”, niestety
(może z rozpędu panowie się za ten projekt też zabiorą), ale za to do
obiecującego stonowanego dramatu „Labor of Love” o wdowcu, który dla swojej
zmarłej żony udaje się na pieszą wędrówkę przez kraj (USA, of course). Taką oto
długą, pełną zakrętów drogę przebył nasz uroczy twardziel z ambicjami, aby
pokazać, że niejedno ma imię.
[m]