Tylko dla ludzi z silną psychiką. I dla tych, którzy okien nie posiadają.
Był sobie kiedyś taki rapowy skład, Kaliber 44 się nazywał, i tam taki gość, Magik, się udzielał. A potem się nie udzielał, bo już nastały czasy Paktofoniki, która akurat na mnie nie robi większego wrażenia, przynajmniej w porównaniu z K44 - no bo serio, przecież już Brudny Harry mówił - "to jest Kaliber 44(...) - to ci roz****doli mózg"(tłumaczenie i wyrywanie z kontekstu przeprowadziłem osobiście). Ale nie o wyższości jednego składu nad drugim chciałem tu pisać - to wyszło niejako przy okazji - a o pewnych faktach, na które nikt, jak dotąd, nie zwrócił uwagi.
No bo czemu Magik skoczył? Są różne teorie, ale żadna w pełni tego nie wyjaśnia, a wszystkie tak zagmatwane są, że aż się proszą o odesłanie ich w niebyt. I to właśnie zrobię. Słyszeliście o brzytwie Ockhama? Jeśli nie, to albo guglujcie, albo przyjmijcie, że moja interpretacja owej zasady jest poprawna.
Jest przyczyna, jest skutek. Jeśli drugie logicznie wynika z pierwszego, i nie ma się do czego przyczepić, to doszukiwanie się 'drugiego dna' tylko zaciemnia sytuację i rzadko prowadzi do jakichś rewolucyjnych odkryć.
A zatem fakty: w roku 2000 Magik MUSIAŁ już wiedzieć, a przynajmniej przeczuwać, słyszeć pogłoski jakieś, że oto pojawił się w mieście nowy szeryf. Pewnie trudno było mu się z tym pogodzić. A zatem w grudniu Magik otwiera okno. A w 2001 Stasio wydaje "Joł Madafaka" i "Jest wporzo". Przypadek? [b]
sobota, 31 maja 2014
wtorek, 27 maja 2014
Już prawie lato, więc najwyższa pora pomyśleć o pewnych grudniowych świętach - no wiecie, tych, kiedy to, zgodnie z tradycją, musi lecieć Kevin albo nawet Kevinów dwóch. W czasie projekcji pada nagle pytanie "Gdzie jest Kevin?" i my też jesteśmy totalnie zdezorientowani, bo Kevina nie ma - ach, jakież z nas gapy, znowu daliśmy się nabrać, że wszystko jest ok, a tu taki klops(nie pamiętam już w której części padło to pytanie i nie chce mi się guglować).
W każdym razie, gdyby komuś teraz nagle takie pytanie przyszło do głowy, to ja mogę odpowiedzieć, przynajmniej częściowo. Kevin wczoraj był w Nottingham, gdzie oblano go piwem i ze sceny przegoniono. Jak to? - ktoś mógłby zapytać - Czy wy to samo ćpiecie? Kevin na scenie? Otóż tak właśnie. I nie mam na myśli zażywania proszków na ból życia.
Kevin ma zespół. I grają kowery Velvet Underground i Lou Reeda. Wszystko spoko, ale to co robią z tekstami... #złaMuzyka? Z jednej strony to ewidentna profanacja klasyków, ale przecież owi klasycy sami robili niezłe zamieszanie i szargali 'świętości'. Pudełko po pizzy robiące za perkusję to w sumie fajny, minimalistyczny pomysł, a jeśli chodzi o teledysk... cóż, Andy Warhol pewnie by się zaśmiał. I chyba o to chodzi. [b]
W każdym razie, gdyby komuś teraz nagle takie pytanie przyszło do głowy, to ja mogę odpowiedzieć, przynajmniej częściowo. Kevin wczoraj był w Nottingham, gdzie oblano go piwem i ze sceny przegoniono. Jak to? - ktoś mógłby zapytać - Czy wy to samo ćpiecie? Kevin na scenie? Otóż tak właśnie. I nie mam na myśli zażywania proszków na ból życia.
Kevin ma zespół. I grają kowery Velvet Underground i Lou Reeda. Wszystko spoko, ale to co robią z tekstami... #złaMuzyka? Z jednej strony to ewidentna profanacja klasyków, ale przecież owi klasycy sami robili niezłe zamieszanie i szargali 'świętości'. Pudełko po pizzy robiące za perkusję to w sumie fajny, minimalistyczny pomysł, a jeśli chodzi o teledysk... cóż, Andy Warhol pewnie by się zaśmiał. I chyba o to chodzi. [b]
niedziela, 25 maja 2014
Może i jest to bardzo przeterminowana wiadomość, ale sorry, taki mam czas reakcji i poziom zaangażowania. Przydałby się szyld #złaMuzyka. Ale mamy niedzielę, a w niedziele zajmujemy się leczeniem kaca, wyciszaniem się i raczej to życie wewnętrzne nas interesuje, bo na aktywność fizyczną jesteśmy zbyt osłabieni. A jednak nie o "W poszukiwaniu straconego czasu" będzie ten fragment, ma być, w założeniu, o piłce nożnej.
Nasz sport narodowy, jeden z najważniejszych tematów dyskusji milionów samozwańczych ekspertów (mam wątpliwości czy to temat najważniejszy, czy też jednak przegrywa z polityką). Nie zraża żenująco niski poziom polskiej ligi, nie odstręcza brak wyników naszych piłko-kopaczy, nie przeraża dominacja bandytów na stadionach - bo czemu miałoby to mieć jakikolwiek negatywny wpływ? Przecież Tomaszewski, przecież Anglię zatrzymał, wow, wow, uszanowanko.
Zbliżają się kolejne mistrzostwa świata, tym razem w Brazylii, nie będzie nas tam, bo, oczywiście, wpakowano nas do 'grupy śmierci' z takimi tuzami futbolu jak San Marino, Mołdawia czy Czarnogóra (a na deser jeszcze Ukraina i Anglia), ale to przecież nie znaczy, że nie możemy się całą imprezą emocjonować.
Ok, koniec żartów - miałem to wszystko w okolicy jelita grubego - jednakże teraz czuję się bardzo mocno oszukany. Otóż właśnie dowiedziałem się, że oficjalnym hymnem nadchodzących mistrzostw będzie kawałek nagrany przez niejaką Jennifer Lopez z jakimś tam Pitbullem.
Swoją drogą, jest kilka dobrych przykładów udanej kolaboracji ludzi z psami, np.
Wracając do tematu: pani Lopez, jak dla mnie, mogłaby się znaleźć jako ilustracja tytułu pewnej piosenki grupy Lady Pank (tej o cofającej się wbrew fizyce wskazówce), a jeśli chodzi Pitbulla, to powiedzieć mogę tylko tyle: nie znam człowieka. Niby żadne zarzuty, ale...
Skąd zatem to moje zacietrzewienie? To proste - wśród kandydatur do hymnu mistrzostw znalazła się również znakomita piosenka grupy Vengaboys, grupy, która niezwykle przysłużyła się promocji kultury wysokiej. Utwór bogaty melodycznie, głęboki w warstwie tekstowej. No i ten teledysk - teledysk promujący ideę równości, tolerancji i braterstwa.
Dlaczego takie ambitne projekty nie mogą się przebić w tego typu konkursach? Chyba nikt nie jest w stanie na to jednoznacznie odpowiedzieć. A co jeszcze gorsze, to fakt, że takie projekty są prostacko wyśmiewane, np. tak
[b]
PS Jeśli coś pomieszałem, to wszystko wina tego biustownego* teledysku.
*errata:
jest: "biustownego"
miało być: "gustownego"
Nasz sport narodowy, jeden z najważniejszych tematów dyskusji milionów samozwańczych ekspertów (mam wątpliwości czy to temat najważniejszy, czy też jednak przegrywa z polityką). Nie zraża żenująco niski poziom polskiej ligi, nie odstręcza brak wyników naszych piłko-kopaczy, nie przeraża dominacja bandytów na stadionach - bo czemu miałoby to mieć jakikolwiek negatywny wpływ? Przecież Tomaszewski, przecież Anglię zatrzymał, wow, wow, uszanowanko.
Zbliżają się kolejne mistrzostwa świata, tym razem w Brazylii, nie będzie nas tam, bo, oczywiście, wpakowano nas do 'grupy śmierci' z takimi tuzami futbolu jak San Marino, Mołdawia czy Czarnogóra (a na deser jeszcze Ukraina i Anglia), ale to przecież nie znaczy, że nie możemy się całą imprezą emocjonować.
Ok, koniec żartów - miałem to wszystko w okolicy jelita grubego - jednakże teraz czuję się bardzo mocno oszukany. Otóż właśnie dowiedziałem się, że oficjalnym hymnem nadchodzących mistrzostw będzie kawałek nagrany przez niejaką Jennifer Lopez z jakimś tam Pitbullem.
Swoją drogą, jest kilka dobrych przykładów udanej kolaboracji ludzi z psami, np.
Wracając do tematu: pani Lopez, jak dla mnie, mogłaby się znaleźć jako ilustracja tytułu pewnej piosenki grupy Lady Pank (tej o cofającej się wbrew fizyce wskazówce), a jeśli chodzi Pitbulla, to powiedzieć mogę tylko tyle: nie znam człowieka. Niby żadne zarzuty, ale...
Skąd zatem to moje zacietrzewienie? To proste - wśród kandydatur do hymnu mistrzostw znalazła się również znakomita piosenka grupy Vengaboys, grupy, która niezwykle przysłużyła się promocji kultury wysokiej. Utwór bogaty melodycznie, głęboki w warstwie tekstowej. No i ten teledysk - teledysk promujący ideę równości, tolerancji i braterstwa.
Dlaczego takie ambitne projekty nie mogą się przebić w tego typu konkursach? Chyba nikt nie jest w stanie na to jednoznacznie odpowiedzieć. A co jeszcze gorsze, to fakt, że takie projekty są prostacko wyśmiewane, np. tak
[b]
PS Jeśli coś pomieszałem, to wszystko wina tego biustownego* teledysku.
*errata:
jest: "biustownego"
miało być: "gustownego"
sobota, 24 maja 2014
Film na wieczór: "AFFLICTED"
2013, reż. Derek Lee & Clif Prowse
Gdyby ten film pojawił się 15 lat temu, razem z „Blair Witch Project”, wywołałby nie lada zamieszanie i byłby dzisiaj klasykiem gatunku found footage.
Dwóch bohaterów, trochę prawdziwych, trochę wykreowanych, angażuje nas w wyprawę w poszukiwaniu typowo męskich przygód i zachcianek. Wciągamy się szybko w tę ich codzienność, jako że bohaterowie z nich całkiem sympatyczni i wyluzowani. Wtedy starają się nas zaangażować na kolejnym poziomie – emocjonalnym, gdyż dowiadujemy się, że jeden z nich jest śmiertelnie chory, a cała podróż to jego przygoda życia. Jest to jednak tylko małe fabularne zagranie, bo twórcy wcale nie starają się o portret psychologiczny czy podróż emocjonalno-sentymentalną. Zamiast tego proponują zabawę w horror. Gdyby nie tytuł i plakat, nie spodziewałbym się nagłej wolty w scenariuszu, tak jak dawno temu nie spodziewałem się wolty w „Od zmierzchu do świtu”. Tyle że wtedy, w przeciwieństwie do filmu Rodrigueza, nie sięgnąłbym pewnie po „Afflicted”. Rzecz w tym, że chory bohater podrywa w barze dziewczynę, która dostarcza mu w łóżku innych atrakcji, niż oczekiwał. Koledzy znajdują go zakrwawionego i nieprzytomnego, a na jego ciele odkrywają ugryzienia. Od tej pory robi się mistycznie. Z początku nie wiemy, w jakim kierunku teraz zmierzamy, ale chcemy się dowiedzieć. Zatrzymam się tutaj, żeby nie rzucić za dużym spoilerem w czytających.
Filmy kręcone z pierwszej osoby trochę się dzisiaj przejadły, a oszczędność środków rzadko kiedy już działa na ich korzyść. Na szczęście twórcy „Afflicted” poszli w ślad niedawnej „Kroniki” i postawili na sprawność techniczną i pomysłowość. Niby to film o nie-hollywoodzkim budżecie, nie-hollywoodzkich nazwiskach, a nawet z kraju nie-hollywoodzkiego wyszedł, bo z Kanady. Mimo to, zrobiony jest bardzo przekonywująco i realistycznie. Dałem się wciągnąć i czułem dreszcz emocji, a największą frajdę sprawiły mi dopracowane i ładnie „ustawione” mocne sceny, w których zakażony bohater pokazuje swoją nowo nabytą naturę. Wejście w jego perspektywę jest na tyle ekscytujące, że momentami brakowało mi tylko pada w ręce. Tajemnica co do tego, co się za tym wszystkim kryje napędza przez czas jakiś akcję, a moralnie wątpliwe zachowania bohatera wprowadzają jakiś zarys dylematu. Jednak, fabuła fabułą – to frajda połączona z dreszczem zaraziły mnie najbardziej.
[m]
Cały film leży tutaj:
Gdyby ten film pojawił się 15 lat temu, razem z „Blair Witch Project”, wywołałby nie lada zamieszanie i byłby dzisiaj klasykiem gatunku found footage.
Dwóch bohaterów, trochę prawdziwych, trochę wykreowanych, angażuje nas w wyprawę w poszukiwaniu typowo męskich przygód i zachcianek. Wciągamy się szybko w tę ich codzienność, jako że bohaterowie z nich całkiem sympatyczni i wyluzowani. Wtedy starają się nas zaangażować na kolejnym poziomie – emocjonalnym, gdyż dowiadujemy się, że jeden z nich jest śmiertelnie chory, a cała podróż to jego przygoda życia. Jest to jednak tylko małe fabularne zagranie, bo twórcy wcale nie starają się o portret psychologiczny czy podróż emocjonalno-sentymentalną. Zamiast tego proponują zabawę w horror. Gdyby nie tytuł i plakat, nie spodziewałbym się nagłej wolty w scenariuszu, tak jak dawno temu nie spodziewałem się wolty w „Od zmierzchu do świtu”. Tyle że wtedy, w przeciwieństwie do filmu Rodrigueza, nie sięgnąłbym pewnie po „Afflicted”. Rzecz w tym, że chory bohater podrywa w barze dziewczynę, która dostarcza mu w łóżku innych atrakcji, niż oczekiwał. Koledzy znajdują go zakrwawionego i nieprzytomnego, a na jego ciele odkrywają ugryzienia. Od tej pory robi się mistycznie. Z początku nie wiemy, w jakim kierunku teraz zmierzamy, ale chcemy się dowiedzieć. Zatrzymam się tutaj, żeby nie rzucić za dużym spoilerem w czytających.
Filmy kręcone z pierwszej osoby trochę się dzisiaj przejadły, a oszczędność środków rzadko kiedy już działa na ich korzyść. Na szczęście twórcy „Afflicted” poszli w ślad niedawnej „Kroniki” i postawili na sprawność techniczną i pomysłowość. Niby to film o nie-hollywoodzkim budżecie, nie-hollywoodzkich nazwiskach, a nawet z kraju nie-hollywoodzkiego wyszedł, bo z Kanady. Mimo to, zrobiony jest bardzo przekonywująco i realistycznie. Dałem się wciągnąć i czułem dreszcz emocji, a największą frajdę sprawiły mi dopracowane i ładnie „ustawione” mocne sceny, w których zakażony bohater pokazuje swoją nowo nabytą naturę. Wejście w jego perspektywę jest na tyle ekscytujące, że momentami brakowało mi tylko pada w ręce. Tajemnica co do tego, co się za tym wszystkim kryje napędza przez czas jakiś akcję, a moralnie wątpliwe zachowania bohatera wprowadzają jakiś zarys dylematu. Jednak, fabuła fabułą – to frajda połączona z dreszczem zaraziły mnie najbardziej.
[m]
Cały film leży tutaj:
piątek, 23 maja 2014
Nic co ludzkie nie jest nam obce. Tym bardziej w internetach. W prawdziwym życiu trochę głupio się przyznać, że się kiedykolwiek trafiło na "takie strony". A już stwierdzić, że się tam było w pełni świadomie i z premedytacją, zakrawa na towarzyskie samobójstwo i grozi permanentną etykietą zboka, dziwaka i nieudacznika, który nie jest w stanie odnaleźć się w 'normalnych' kontaktach międzyludzkich.
No to jak zareagować na to, co ostatnio podbija wirtualny świat i wzbudza ogromne emocje, głównie wśród zadeklarowanych przeciwników? Można milczeć. Można pomstować. Można klaskać.
Oto dokonuje się kolejna rewolucja - porno wkracza na salony. Albo chociaż próbuje. I robi to naprawdę taktownie.
Dotychczas nikt chyba nie myślał o promowaniu serwisów z treściami 'dla dorosłych'. No bo po co? Każdy, kto chce takowe treści znaleźć, poradzi sobie bez większych trudności. A cała reszta i tak pewnie się natknie na jakiś ślad.
Nie silę się na jakąkolwiek analizę za i przeciw biznesu pornograficznego - nie czuję się na siłach. Fakty są takie - pewne sprawy przeszły na wyższy poziom. [b]
PS. Więcej można znaleźć tutaj: http://pornhubcampaign.tumblr.com/
No to jak zareagować na to, co ostatnio podbija wirtualny świat i wzbudza ogromne emocje, głównie wśród zadeklarowanych przeciwników? Można milczeć. Można pomstować. Można klaskać.
Oto dokonuje się kolejna rewolucja - porno wkracza na salony. Albo chociaż próbuje. I robi to naprawdę taktownie.
Dotychczas nikt chyba nie myślał o promowaniu serwisów z treściami 'dla dorosłych'. No bo po co? Każdy, kto chce takowe treści znaleźć, poradzi sobie bez większych trudności. A cała reszta i tak pewnie się natknie na jakiś ślad.
Nie silę się na jakąkolwiek analizę za i przeciw biznesu pornograficznego - nie czuję się na siłach. Fakty są takie - pewne sprawy przeszły na wyższy poziom. [b]
PS. Więcej można znaleźć tutaj: http://pornhubcampaign.tumblr.com/
środa, 21 maja 2014
Marzenie mojego dzieciństwa, które nie przeminęło razem z innymi marzeniami dzieciństwa, jak bycie Leonardem z Żółwi Ninja (te katany!), odkrycie drzewa Gumisiów w lesie czy przyłapanie moich zabawek na ożywaniu – było nieosiągalne aż do dzisiaj.
"Powrót do przyszłości" rozpalił moją wyobraźnię, a DeLorean, wiadomo – superkul. Ale to druga część pokazała hoverboard, czyli deskolotkę – nie tylko była superkul, osom i łał, ale też roztoczyła prawdopodobną wizję, jak niedaleko w moim zasięgu taki przydatny wynalazek leży i czeka na odpowiedniego wynalazcę. Ekscytację podsycały wtedy pogłoski, jakoby taka deskolotka już była gdzieś na półce w NASA, ale rząd, masoni czy inne lobby nie chcieli, żebyśmy się nią cieszyli. Może to Robert Zemeckis, twórca „Powrotu do przyszłości”, maczał w tym swe palce, ale, serio, każdy fan „Z archiwum X” wie, co i jak. Już widzę tę ogromną halę wypełnioną regałami, a na jednym z nich – hoverboard. A teraz to już raczej pusta półka, gdzie hoverboard się kurzył, ale jakiś dobry człowiek wykradł go i postanowił się z nami podzielić. Oczywiście, ten sceptyczny ja węszy podstęp, ale każdy pozostały ja jara się jak opony DeLoreana.
Bujda czy nie, czy może w planach jest część IV, a to taka nietypowa promocja – grudzień 2014 przyniesie odpowiedź. Tymczasem, wracając do mojego marzenia, ekipa HUVr na pewno dorzuciła plutonu do mojego kondensatora strumienia.
[m]
"Powrót do przyszłości" rozpalił moją wyobraźnię, a DeLorean, wiadomo – superkul. Ale to druga część pokazała hoverboard, czyli deskolotkę – nie tylko była superkul, osom i łał, ale też roztoczyła prawdopodobną wizję, jak niedaleko w moim zasięgu taki przydatny wynalazek leży i czeka na odpowiedniego wynalazcę. Ekscytację podsycały wtedy pogłoski, jakoby taka deskolotka już była gdzieś na półce w NASA, ale rząd, masoni czy inne lobby nie chcieli, żebyśmy się nią cieszyli. Może to Robert Zemeckis, twórca „Powrotu do przyszłości”, maczał w tym swe palce, ale, serio, każdy fan „Z archiwum X” wie, co i jak. Już widzę tę ogromną halę wypełnioną regałami, a na jednym z nich – hoverboard. A teraz to już raczej pusta półka, gdzie hoverboard się kurzył, ale jakiś dobry człowiek wykradł go i postanowił się z nami podzielić. Oczywiście, ten sceptyczny ja węszy podstęp, ale każdy pozostały ja jara się jak opony DeLoreana.
Bujda czy nie, czy może w planach jest część IV, a to taka nietypowa promocja – grudzień 2014 przyniesie odpowiedź. Tymczasem, wracając do mojego marzenia, ekipa HUVr na pewno dorzuciła plutonu do mojego kondensatora strumienia.
[m]
niedziela, 18 maja 2014
Niedziela to taki paradoks, przynajmniej dla mnie. Dzień po wywaleniu całego stresu z organizmu, stresu, który w ciągu tygodnia paraliżował, tłamsił wszelkie odruchy kreatywności, żyć nie pozwalał.
Ale przecież niedziela to również preludium do poniedziałku - najbardziej znienawidzonego dnia tygodnia. To wtedy zaczynamy myśleć o tych wszystkich niedorzecznościach, z którymi będziemy musieli się zmierzyć już za kilka(naście) godzin.
I, wreszcie, niedziela to także dzień choćby chwilowego powrotu do dzieciństwa - z pozytywnymi i wręcz przeciwnie nacechowanymi refleksjami. Można pomyśleć o wszystkim co nam nie wyszło, można pławić się w glorii zrealizowanych zamierzeń.
W niedzielę wszystko można, a teraz jest 9:00, czas na Teleranek. [b]
Ale przecież niedziela to również preludium do poniedziałku - najbardziej znienawidzonego dnia tygodnia. To wtedy zaczynamy myśleć o tych wszystkich niedorzecznościach, z którymi będziemy musieli się zmierzyć już za kilka(naście) godzin.
I, wreszcie, niedziela to także dzień choćby chwilowego powrotu do dzieciństwa - z pozytywnymi i wręcz przeciwnie nacechowanymi refleksjami. Można pomyśleć o wszystkim co nam nie wyszło, można pławić się w glorii zrealizowanych zamierzeń.
W niedzielę wszystko można, a teraz jest 9:00, czas na Teleranek. [b]
piątek, 16 maja 2014
W piątek mam niedobór koncentracji i dlatego preferuję filmy krótkie, zajmujące i do rzeczy. Z drugiej strony jestem też bardzo wybredny, ale to już nie tylko w piątki. No i leniwy jestem w piątki, chociaż to akurat zdarza mi się również w środy, soboty oraz pozostałe dni tygodnia.Niemniej jednak najczęściej to właśnie w piątki wyruszam w poszukiwaniu czegoś, co nie tylko przykuje moją uwagę, będzie ucztą dla zmysłów czy rzuci wyzwanie intelektowi - poszukuję czegoś, co podrapie mnie po skojarzeniach, łupnie mnie znienacka w gębę, rozłoży na łopatki, po czym zaśmieje mi się w twarz i powie 'podobało ci się, co?'.
I tak jest w tym przypadku - uwaga przykuta, łopatki rozłożone, skojarzenia uruchomione, wyzwania intelektualnego brak, ale podziw buszuje pod kopułą, bo żeby wpaść na taką wersję hitu mojego dzieciństwa, trzeba albo geniuszem być albo umiejętnie dobierać spożywane dopalacze, co w sumie też jest jakąś sztuką.
Zacznijmy zatem od początku, ale od razu mówię - księżniczka jest w innym zamku, a zabawa dopiero się rozkręca. [b]
I tak jest w tym przypadku - uwaga przykuta, łopatki rozłożone, skojarzenia uruchomione, wyzwania intelektualnego brak, ale podziw buszuje pod kopułą, bo żeby wpaść na taką wersję hitu mojego dzieciństwa, trzeba albo geniuszem być albo umiejętnie dobierać spożywane dopalacze, co w sumie też jest jakąś sztuką.
Zacznijmy zatem od początku, ale od razu mówię - księżniczka jest w innym zamku, a zabawa dopiero się rozkręca. [b]
środa, 14 maja 2014
Uwaga, brzydko mówię! Równo 30 lat temu mieliśmy premierę kultowej Seksmisji. Właściwie cały film obył się bez wulgaryzmów, chamstwa zawartość zerowa, 'szczucie cycem' w dawkach ledwo śladowych, a ogląda się to do tej pory z przyjemnością.
Szkoda, że niewielu reżyserów polskich(tu odnoszę się do tych największych produkcji) zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli na ekranie kurwa kurwą kurwę pogania, kiedy zawartość cycków osiąga zawrotne wartości na minutę filmu, a chamstwo i prostactwo mają służyć za odważne środki wyrazu artystycznego, to nie robi to już na nikim wrażenia. I wszystko to jakieś nijakie. Bo kiedy żul ze swadą kurwuje, to tylko wzruszamy ramionami, ale kiedy soczyste 'kurwa mać' padnie z ust prawdziwego dżentelmena, to jest to jednak wydarzenie. [b]
Szkoda, że niewielu reżyserów polskich(tu odnoszę się do tych największych produkcji) zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli na ekranie kurwa kurwą kurwę pogania, kiedy zawartość cycków osiąga zawrotne wartości na minutę filmu, a chamstwo i prostactwo mają służyć za odważne środki wyrazu artystycznego, to nie robi to już na nikim wrażenia. I wszystko to jakieś nijakie. Bo kiedy żul ze swadą kurwuje, to tylko wzruszamy ramionami, ale kiedy soczyste 'kurwa mać' padnie z ust prawdziwego dżentelmena, to jest to jednak wydarzenie. [b]
Środa to taki mini piątek, piątek to mini wakacje zwane również urlopem. Co robią ludzie podczas urlopu? Mam kilka odpowiedzi, ale jednak trzymajmy się wersji, że relaksują się, od stresu uciekają. A ja jestem złośliwym draniem i nie ma opcji, żeby stres spadł poniżej pewnego poziomu. Stres jest dobry.
Plan na dzisiaj? Zniszczyć jeden pewnik w Waszych zasobach muzycznych.
Kid Rock - cienias, który sam nic ciekawego nie napisał. No bo, szczerze, kawałek o tym, że jest kowbojem albo że urodził się wolny, to jednak, mimo pewnej popularności, żaden wyczyn. Ale, wracając do wakacji, kawałek 'All Summer Long', to jednak był hit. No i tu pewnie przyłączą się wszyscy - hit, ale to cover 'Sweet Home Alabama'. No tak, zresztą Kid się z tym wcale nie krył, wspomniany kawałek pojawił się w tekście. BUUU - niby prawda, ale... miało być zaskakująco. I będzie.
No to gdzie to niszczenie pewników? Gdzie kwestionowanie Waszej wiedzy muzycznej? Już mówię: Kid Rock kradł, ale nie całkiem od Lynyrd Skynyrd. Znaczna część piosenki pochodzi ze starszego o 4 lata(starszego od 'Sweet...') kawałka pana Warrena Zevona(chociaż, tak gwoli ścisłości, nie tylko on jest autorem). Szach mat, game over, ja pier**lę. Wilkołaki 1, kowboje 0.
[b]
poniedziałek, 12 maja 2014
#złeFilmy
„Barwy nocy” (1994, reż. Richard Rush)
Lata 80. i 90. przeżyły wielki boom na thriller erotyczny. Było „Fatalne zauroczenie”, „Morze miłości”, ale rozpasanie gatunku to zasługa tych bardziej erotycznych niż thrillerów, czyli „Jade”, „Sliver” i, głównie, „Nagiego instynktu”. Przyszedł w końcu czas na pomysł bardziej niedorzeczny niż IQ Sharon Stone – Bruce Willis w roli psychoanalityka. I thriller erotyczny – w pizdu, wylądował.
Dosłownie, bo zaczyna się od twardego lądowania. Psychoanalityk Willis, po tragicznej śmierci pacjentki, która wyskoczyła z okna w trakcie sesji z nim (prawdopodobnie czuła, w jaki film się pakuje), przestaje widzieć kolor czerwony. Ot tak, znika. Nie, żeby to było niedorzeczne… Willis jedzie spotkać się z kolegą, psychoanalitykiem Bakulą, który ginie w przestylizowanej scenie czterdziestokrotnego zadźgania nożem. Zatrzymam się tu na chwilę – który człowiek, bojąc się o swoje życie, siedzi sam w gabinecie nocą i puszcza na CD składankę z najbardziej niepokojącą muzyką pod ręką. Po prostu: The Best of Killing Music. Dalej, Willis zamieszkuje w luksusowym domu martwego psychoanalityka Bakuli, bo tak się najwyraźniej robi po śmierci kolegi. Przejmuje też jego poniedziałkową sesję grupową z pięciorgiem dziwaków dobranych według kryteriów jasnych chyba tylko dla filmowych psychoanalityków. Swoją drogą – czy martwy psychoanalityk Bakula naprawdę prządł tak dobrze z jednej terapii grupowej tygodniowo, że nie miał innych pacjentów?
Nic to. Jego pogrzebu coś nie widać, pewnie dlatego Willis szybko zapomina o żałobie. Albo dlatego, że spotyka tajemniczą dziewczynę, która nic mu o sobie nie mówi i odwiedza go tylko wtedy, kiedy scenarzyście jest wygodnie, a my mamy uwierzyć, że ona wcale nie jest ważna dla fabuły. Są ze dwie sceny rozebrane i bardzo przyjemne dla oka, ale przez resztę filmu wszyscy są ubrani lub nawet przebrani. Tu kwestia spoilerów wchodzi w grę, bo muszę wyjaśnić coś bardzo ważnego dla rozwiązania fabuły: założenie na Jane March okularów i krótkich włosów nie ukryje przed widzami faktu, że to jest ta sama Jane March, która gra tajemniczą dziewczynę Willisa, a której ten jakimś cudem nie poznaje przebranej na sesjach. Nawet pomimo jej charakterystycznego jokerowego uśmiechu. Jest to świat, w którym Jane March założy perukę kręconych rudych włosów i może spokojnie otworzyć Willisowi drzwi bez bycia rozpoznaną; morderca natomiast przyzna się do wszystkiego i uzasadni swoje motywy w końcowej przemowie, a bohaterowie bez potrzeby wespną się na szczyt wieży w burzową noc tylko po to, aby stworzyć sobie dodatkowe zagrożenie.
„Barwy nocy” to film tak źle wymyślony i niedopracowany, że bardzo dobrze się go ogląda.
[m]
„Barwy nocy” (1994, reż. Richard Rush)
Lata 80. i 90. przeżyły wielki boom na thriller erotyczny. Było „Fatalne zauroczenie”, „Morze miłości”, ale rozpasanie gatunku to zasługa tych bardziej erotycznych niż thrillerów, czyli „Jade”, „Sliver” i, głównie, „Nagiego instynktu”. Przyszedł w końcu czas na pomysł bardziej niedorzeczny niż IQ Sharon Stone – Bruce Willis w roli psychoanalityka. I thriller erotyczny – w pizdu, wylądował.
Dosłownie, bo zaczyna się od twardego lądowania. Psychoanalityk Willis, po tragicznej śmierci pacjentki, która wyskoczyła z okna w trakcie sesji z nim (prawdopodobnie czuła, w jaki film się pakuje), przestaje widzieć kolor czerwony. Ot tak, znika. Nie, żeby to było niedorzeczne… Willis jedzie spotkać się z kolegą, psychoanalitykiem Bakulą, który ginie w przestylizowanej scenie czterdziestokrotnego zadźgania nożem. Zatrzymam się tu na chwilę – który człowiek, bojąc się o swoje życie, siedzi sam w gabinecie nocą i puszcza na CD składankę z najbardziej niepokojącą muzyką pod ręką. Po prostu: The Best of Killing Music. Dalej, Willis zamieszkuje w luksusowym domu martwego psychoanalityka Bakuli, bo tak się najwyraźniej robi po śmierci kolegi. Przejmuje też jego poniedziałkową sesję grupową z pięciorgiem dziwaków dobranych według kryteriów jasnych chyba tylko dla filmowych psychoanalityków. Swoją drogą – czy martwy psychoanalityk Bakula naprawdę prządł tak dobrze z jednej terapii grupowej tygodniowo, że nie miał innych pacjentów?
Nic to. Jego pogrzebu coś nie widać, pewnie dlatego Willis szybko zapomina o żałobie. Albo dlatego, że spotyka tajemniczą dziewczynę, która nic mu o sobie nie mówi i odwiedza go tylko wtedy, kiedy scenarzyście jest wygodnie, a my mamy uwierzyć, że ona wcale nie jest ważna dla fabuły. Są ze dwie sceny rozebrane i bardzo przyjemne dla oka, ale przez resztę filmu wszyscy są ubrani lub nawet przebrani. Tu kwestia spoilerów wchodzi w grę, bo muszę wyjaśnić coś bardzo ważnego dla rozwiązania fabuły: założenie na Jane March okularów i krótkich włosów nie ukryje przed widzami faktu, że to jest ta sama Jane March, która gra tajemniczą dziewczynę Willisa, a której ten jakimś cudem nie poznaje przebranej na sesjach. Nawet pomimo jej charakterystycznego jokerowego uśmiechu. Jest to świat, w którym Jane March założy perukę kręconych rudych włosów i może spokojnie otworzyć Willisowi drzwi bez bycia rozpoznaną; morderca natomiast przyzna się do wszystkiego i uzasadni swoje motywy w końcowej przemowie, a bohaterowie bez potrzeby wespną się na szczyt wieży w burzową noc tylko po to, aby stworzyć sobie dodatkowe zagrożenie.
„Barwy nocy” to film tak źle wymyślony i niedopracowany, że bardzo dobrze się go ogląda.
[m]
A na deser - piosenka z filmu nominowana równo do Złotego Globa i do Złotej Maliny:
#marudzęWPoniedziałek W internetach można sobie wybrać dowolną tożsamość - specem od sportu można być, mimo iż się z fotela nie rusza zadu. Można być lekarzem, chociaż nasz ostatni kontakt z medycyną to była randka ze studentką medycyny, zresztą randka nieudana.
No i wreszcie muzykiem można być, nawet jeśli nie odróżnia się moll od dur, a intro to dla nas początkowa część gry komputerowej.
Wspierajmy zatem ten trend, bo z postępem walczyć się nie da przecież. Ktoś ma ochotę pohałasować? [b]
No i wreszcie muzykiem można być, nawet jeśli nie odróżnia się moll od dur, a intro to dla nas początkowa część gry komputerowej.
Wspierajmy zatem ten trend, bo z postępem walczyć się nie da przecież. Ktoś ma ochotę pohałasować? [b]
niedziela, 11 maja 2014
Jakiś czas temu wspominałem o tym projekcie, ale jako że od rana szukam czegoś jednocześnie uspokajającego i intelektualnie stymulującego, to wracam. Sto interesujących prac odtworzonych za pomocą starych części rowerowych. Wszystko to w 100 dni. Django Unchained - plakat filmu zrekonstruowany za pomocą (głównie) ŁAŃCUCHA rowerowego. Bingo. [b]
sobota, 10 maja 2014
Mocny shot dla tych, którzy jeszcze nie śpią.
Zalecamy wyłączyć światło.
Dobranoc.
piątek, 9 maja 2014
czwartek, 8 maja 2014
#tłustyCzwartek Była sobie kiedyś konsola do gier, która pożarła całe mnóstwo mojego czasu wolnego i całkiem sporo czasu, który powinienem poświęcać na inne sprawy. Konsola owa nazywała się PlayStation i miała w sobie to coś, czego nie odnalazłem już w żadnej innej platformie. Wymienienie wszystkich dobrych tytułów, które zostały na nią wydane jest chyba niemożliwe, podobnie jak tych, które miały świetną ścieżkę dźwiękową, jednakże ten, nieco dziwaczny, utwór z jakichś powodów zapadł mi w pamięć. [b]
środa, 7 maja 2014
#oldSchool Tak mi się dzisiaj przypomniało - nie wiem czemu, ale właściwie czemu nie. Oto szatańskie dzieło Cepelinów. Puszczane od tyłu. "Szukajcie a znajdziecie".
A jeśli ktoś przystawi sobie słuchawki do ucha pod odpowiednim kątem, to słychać wyniki totolotka. Zatwierdzone przez wszystkie religie. Serio. [b]
A jeśli ktoś przystawi sobie słuchawki do ucha pod odpowiednim kątem, to słychać wyniki totolotka. Zatwierdzone przez wszystkie religie. Serio. [b]
poniedziałek, 5 maja 2014
#złaMuzyka To jest strasznie prosty kawałek. Można go słuchać 'dla beki', chociaż to dosyć niebezpieczne, bo po pewnym czasie jednak wciąga. Na początku zastanawiałem się, jak to możliwe, że dotarł do tylu osób. A potem olśnienie - genialne posunięcie marketingowe - nazwać kawałek #selfie. Ciekawe czy ten sam trik da się wykorzystać ponownie... [b]
Czy tylko Neil Gaiman dojrzał udrękę św. Mikołaja?!
Filmik + tekst, jeśli ktoś nie usłyszy wszystkiego (http://bit.ly/1kyXmZ4) [k]
39 Degrees North: Nicholas Was from 39 degrees north on Vimeo.
Filmik + tekst, jeśli ktoś nie usłyszy wszystkiego (http://bit.ly/1kyXmZ4) [k]
39 Degrees North: Nicholas Was from 39 degrees north on Vimeo.
sobota, 3 maja 2014
Zapewne wszyscy znacie mniej lub bardziej "Fight Club". Nie wszyscy jednak znają gościa, który kryje się za tą książką - Chucka Palahniuka. Facet ma swoje wady i zalety. Opinie budzi skrajne, nie spotkałem się jeszcze z opinią wypośrodkowaną. Jedni piszą, że to wizjoner, inni, że odcinacz kuponów, który powiela tylko schematy z książki na książkę (tu subiektywnie pozdrowię Coelho;)) i wypalił się na „Kill’em All” Metallici.
Tanio szokuje, gra na wrażeniach, pierdu pierdu. Takich lubimy najbardziej:P Jakiś czas temu została mi przez kumpla polecona jedna z jego pierwszych książek – http://bit.ly/1rPgVjR .
Kiedy zadałem tendencyjne pytanie, o czym jest, usłyszałem jedynie – „nie wiem, jak mam Ci to opisać”. Jako że kolega nie ma problemów z opisywaniem rzeczywistości, zaciekawił mnie. Stwierdziłem, że po m.in. „Udław się”, które podeszło mi średnio, spróbuję. No i się zaczęło.
Książkę przeczytałem w 1,5 dnia. Zaczęło się w miarę spokojnie, po czym mindfuck zaczął gonić mindfuck. Kiedy książka nabrała tempa, nie chciała już zwolnić. W pewnym momencie przerzucałem stronę ze strachem, co ten czub wymyślił dalej. Facet nie uznaje świętości, to mogę przyznać. Retrospektywy w połączeniu z wątkami teraźniejszymi łączą się w wielkie WTF – WTF z serii to tygrysy lubią najbardziej.
Nie będę się bawił w krytyka za pomocą subiektywnego zachwytu. Powiem tylko jedno - dziś, kiedy ktoś mnie i kumpla pyta, „o czym to jest”, spuszczamy już razem głowy, nie wiedząc, co powiedzieć. Stwierdzam, że Chuck wydymał mi mózgownicę tą książką. [k]
Tanio szokuje, gra na wrażeniach, pierdu pierdu. Takich lubimy najbardziej:P Jakiś czas temu została mi przez kumpla polecona jedna z jego pierwszych książek – http://bit.ly/1rPgVjR .
Kiedy zadałem tendencyjne pytanie, o czym jest, usłyszałem jedynie – „nie wiem, jak mam Ci to opisać”. Jako że kolega nie ma problemów z opisywaniem rzeczywistości, zaciekawił mnie. Stwierdziłem, że po m.in. „Udław się”, które podeszło mi średnio, spróbuję. No i się zaczęło.
Książkę przeczytałem w 1,5 dnia. Zaczęło się w miarę spokojnie, po czym mindfuck zaczął gonić mindfuck. Kiedy książka nabrała tempa, nie chciała już zwolnić. W pewnym momencie przerzucałem stronę ze strachem, co ten czub wymyślił dalej. Facet nie uznaje świętości, to mogę przyznać. Retrospektywy w połączeniu z wątkami teraźniejszymi łączą się w wielkie WTF – WTF z serii to tygrysy lubią najbardziej.
Nie będę się bawił w krytyka za pomocą subiektywnego zachwytu. Powiem tylko jedno - dziś, kiedy ktoś mnie i kumpla pyta, „o czym to jest”, spuszczamy już razem głowy, nie wiedząc, co powiedzieć. Stwierdzam, że Chuck wydymał mi mózgownicę tą książką. [k]
czwartek, 1 maja 2014
#tłustyCzwartek długi weekend trwa, a w ucho wpadło mi coś, co zdecydowanie może przydać się na imprezach. [b]
Subskrybuj:
Posty (Atom)