Ragnarök subiektywnie
Na Ukrainie chyba już o tym
wiedzą – Ragnarök nadchodzi.
Tak twierdzą eksperci. Nie pozostaje więc nic innego jak carpe diem i parte
noctem. Przygotowując naszą flotę butelek tu w TBK, zastanawiałem się czym ten
koniec świata może nas jeszcze zaskoczyć po tych wszystkich razach, kiedy
widzieliśmy go na ekranie. Chyba może już jedynie zawieźć brakiem wybuchów,
rozstępującej się ziemi, zlodowacenia, powodzi czy kosmitów. Sam Roland
Emmerich przygotował nas na apokalipsę porządniej niż scenariusze swoich filmów.
A przecież Ragnarök,
jak każdy porządny koniec, jest też początkiem nowego. Dlatego też poszukajmy
wśród filmowych końców świata – tego porządnego, nowego.
Na pierwszy ogień – „Zagłada” („Right at your door”), czyli przeciwieństwo Emmerichowego kataklizmu w „2012” czy „Dniu Niepodległości”. Nieznane zagrożenie pozostaje na zewnątrz domu, gdzie jesteśmy zamknięci z bohaterami, którzy wiedzą tyle, co widz, czyli po prostu to, co mówią w telewizji. Razem z bohaterami wiemy też, że rządowi nie ma co ufać i szybko się w tym, zresztą, utwierdzamy. Dobre półtorej godziny paranoi, strachu, nieufności i walki o przetrwanie, jakiej nie znajdziemy w blockbusterze, a końcowe minuty to już nerwów szarpanie. Dowód, że nie trzeba milionów, żeby miliony nastraszyć.
Na pierwszy ogień – „Zagłada” („Right at your door”), czyli przeciwieństwo Emmerichowego kataklizmu w „2012” czy „Dniu Niepodległości”. Nieznane zagrożenie pozostaje na zewnątrz domu, gdzie jesteśmy zamknięci z bohaterami, którzy wiedzą tyle, co widz, czyli po prostu to, co mówią w telewizji. Razem z bohaterami wiemy też, że rządowi nie ma co ufać i szybko się w tym, zresztą, utwierdzamy. Dobre półtorej godziny paranoi, strachu, nieufności i walki o przetrwanie, jakiej nie znajdziemy w blockbusterze, a końcowe minuty to już nerwów szarpanie. Dowód, że nie trzeba milionów, żeby miliony nastraszyć.
Końcem świata nie trzeba
koniecznie straszyć, można nim malować piękne obrazy. „Melancholia” von Triera
to smutny film o stanie permanentnej depresji, której druga osoba nie złagodzi,
a od której uwolnić może zagłada. Pierwszym planem w tej apokalipsie jest wesele
w pięknej posiadłości, bohaterem zbiorowym jest rodzina z problemami, a
pierwsze skrzypce gra panna młoda, która zdradza pana młodego już w noc
poślubną, oraz jej dobra siostra, która próbuje sprowadzić nowo poślubioną na
właściwe tory. W tle mamy niebo wypełnione gwiazdami oraz tą jedną, czerwoną,
która jest planetą o adekwatnej nazwie Melancholia i która ma zderzyć się z
Ziemią. Obserwujemy rozpad małżeństwa, rozpad więzi międzyludzkich, rozpad
przyrody, świata. „Melancholia” to trudny koniec świata do zgryzienia, ale na
pewno będziemy podziwiać go z lekkim dreszczem na plecach na myśl, że coś tak
smutnego może być tak urokliwie piękne.
Co jeszcze może nas zaskoczyć w
apokalipsie? Na pewno nie zombie. Był jednak czas, kiedy żywe trupy zaskakiwały
i wtedy właśnie, w 1978, Romero zrobił swoje najbardziej kompletne dzieło w
temacie, czyli „Świt Żywych Trupów”. W obliczu apokalipsy, bohaterowie znajdują
bezpieczną przystań w centrum handlowym – trafne i zabawne. Gdzie lepiej o
takie rozwiązanie niż w USA? Już w 1955 roku amerykański ekonomista z pełną
powagą przekonywał przecież: „Nasza ogromnie produktywna gospodarka wymaga,
abyśmy z konsumpcji uczynili nasz styl życia”. Romero z konsumpcji uczynił
zarówno styl życia, jak i nieżycia. Kiedy ocaleni robią swoje królestwo w
hipermarkecie i bawią się wspaniale, zombie bez celu snują się korytarzami,
wpadają jeden na drugiego, na półki sklepowe, tłoczą się przy ruchomych
schodach – po prostu kolejny dzień w centrum handlowym.
- Dlaczego oni tu przychodzą?
- Instynkt. To było ważne miejsce w ich życiu – rozważają nasi bohaterowie między ketchupami i proszkami do prania. Horror zmienia się często w satyrę, ale nadal pozostaje straszny. A zaskoczeniem w tym końcu świata jest to, że remake Zacka Snydera z 2005 kroczy równo obok oryginału, niczym zombiak obok zombiaka.
- Dlaczego oni tu przychodzą?
- Instynkt. To było ważne miejsce w ich życiu – rozważają nasi bohaterowie między ketchupami i proszkami do prania. Horror zmienia się często w satyrę, ale nadal pozostaje straszny. A zaskoczeniem w tym końcu świata jest to, że remake Zacka Snydera z 2005 kroczy równo obok oryginału, niczym zombiak obok zombiaka.
It’s the end of the world as we know it –
mógłby zaśpiewać bohater filmu “Idiokracja”. Przesypia 500 lat i,
podobnie jak Fry z „Futuramy”, zastaje przyszłość całkiem inną niż sobie
wyobrażał. Mike Judge, twórca Beavisa i Buttheada, pokazał dystopijną wersję
Ameryki przyszłości, która nie tyle różni się od dzisiejszej, co jest jej
wersją razy n. Głupota, ignorancja i nieodpowiedzialność to już nie tylko cechy
tych Amerykanów, z których inni Amerykanie robią sobie żarty, ale jedyna
słuszna opcja. Siedzenie przed telewizorem już dosłownie bez ruszania się
gdziekolwiek, nawet do toalety, jeszcze faster fast food, nawadnianie pól
Gatorade’em… A w tej rzeczywistości musi odnaleźć się zwykły szary Luke Wilson,
który ze swoim przeciętnym IQ wojskowego bibliotekarza (!) z początku zostaje
wyrzutkiem, a później jego wyjątkowa inteligencja (lub po prostu umiarkowany
zdrowy rozsądek) powoduje, że dostaje zadanie naprawienia podupadłej gospodarki
krajowej. „Idiokracja” to mocna satyra, która nie przebiera w środkach, ale za
to ma duże pole do popisu. Gęsto tu od żartów, nawiązań i mrugnięć okiem, a
Judge na szczęście nie patyczkuje się z polityczną poprawnością. Nie patyczkuje
się w zasadzie z niczym i nikim – Oscary zgarnia film pod tytułem „Ass”
pokazujący przez 90 minut to, co ma w tytule przy akompaniamencie ścieżki
dźwiękowej, które ta część ciała wydaje; z kolei jeden ze sponsorów filmu (nie
„Ass”, a „Idiokracji”), Starbucks, zostaje przedstawiony jako miły lokal, gdzie
zamiast kawy, na ożywienie można dostać handjob. Śmiejąc się z głupoty i
ignorancji, pamiętajmy jednak, że w TV już niedługo nowy odcinek „Warsaw
Shore”, a śmiech może zatrzymać się gdzieś w gardle.
Śmiać możemy się za to bez
zobowiązań w najnowszym z zestawienia „To już jest koniec”. Tym razem dostajemy
koniec świata, ten rodzaj z rozstępującą się ziemią, wśród hollywoodzkich
gwiazd. Apokalipsa przerywa domówkę u Jamesa Franco, a jego sławni i
rozpuszczeni koledzy i koleżanki muszą sobie pierwszy raz radzić z prawdziwym
zagrożeniem. A zważywszy na to, że to aktorzy, jak inaczej patrzeć na ten
kataklizm, niż przez pryzmat kina? W filmie Setha Rogena i Evana Goldberga
dostajemy zgryźliwą autoparodię życia gwiazd, które w swoich bańkach, gdzieś na
malowniczych wzgórzach Los Angeles, izolują się od rzeczywistości. Pięknie
wygrane są choćby zabawy z wizerunkami Michaela Cera, Emmy Watson czy Channinga
Tatum. Mniejsza już nawet o zgryźliwości – „To już jest koniec” jest cholernie
i wulgarnie śmieszne, a życie pośmiertne pokazane w filmie trzeba zobaczyć na
własne oczy – sprawia, że chcę uwierzyć.
Śmiejąc się apokalipsie w ognistą twarz, zakończmy już ten koniec świata. Znowu wygraliśmy i możemy w spokoju czekać na kolejny.
Śmiejąc się apokalipsie w ognistą twarz, zakończmy już ten koniec świata. Znowu wygraliśmy i możemy w spokoju czekać na kolejny.
[m]