Dzisiaj przedpremierowy pokaz filmu Jutrzenka Otrzewna - 11-minutowa surrealistyczna fabuła, która pokazuje siłę kina niezależnego. Kto lubi duszne klimaty, a do nazwisk Lynch, Quay i Schulz od razu dopowiada sobie imiona – ten niech wpada dziś do Warszawy na Wolny Seans o 19 w kinie Antropos. Totalnie polecamy.
Środa to taka mała sobota, ponoć. Ponoć to miał być też mój dzień, ale chyba nie jest. Nijakość jakoś, więc wrócę do dnia wczorajszego. Wieczorem, dzięki TVP Kultura, Kapitan Willard po raz nty porwał mnie do Pułkownika Kurtz’a w dżungli, i znowu coś nowego w tym odkryłam. Z resztą, była to wersja poszerzona, wiec jej tytuł „Czas apokalipsy: Powrót” jak najbardziej adekwatny. Pojęcia nie mam, na czym to polega, ale ten film naprawdę nigdy mi się nie nudzi, mimo że znam fabułę doskonale i trwa on przecież 2,5h. Nie wiem, czy jest gdzieś osoba, która tego nie widziała i nie zna…a jeśli jest, to ja tej osoby nie chcę poznać. Teraz moje subiektywne NAJ filmu. Zacznę od ścieżki dźwiękowej (F.F. Coppola był tu też kompozytorem) i najlepszego intra filmowego ever (według mnie oczywiście)…Świetna kreacja Sheen’a (pierwsza scena w hotelu i już nokaut – on tam był naprawdę pijany, urodzinowo, a Coppola to nakręcił i wykorzystał) oraz Brando (jak czyta T.S. Elliota to mam ciarki za każdym razem! Swoją droga, nieprzypadkowy wybór tekstu!). Zapadający w pamięć Duvall („I love the smell of napalm in the morning„) i nawet narwany fotoreporter Hopper jest tam wyjątkowy ("Look at me!... Wrong!!!"). Co do klimatu na planie i tego co się tam działo, to polecam poczytać sobie, jest bardzo dużo smaczków do odkrycia - to był w końcu zacny zestaw nazwisk. O samym Coppoli nie chcę tu pisać, bo nawet nie wiem, od czego bym miała zacząć i na czym skończyć, aby było krótko i zwięźle i „one from the heart”. Sama koncepcja, fabuła, jest ponadczasowa, dzięki temu, że to luźna adaptacja „Jądra ciemności”. J.Conrad stworzył coś, co można po 100 latach odkryć i interpretować na nowo (zderzenie kultur, próżność, władza, totalitaryzm, szaleństwo, obłuda, pustka itp.). A ja po raz kolejny doszłam wczoraj do wniosku, ze ogólnie pojęci „wariaci” i „szaleńcy” to ludzie, którzy otworzyli szerzej oczy i przestali po prostu udawać. Nie byłabym sobą, gdybym nie wrzuciła wspomnianego fragmentu początku filmu, z „The End” THE DOORS w tle… Zatem to mój #oldschool na dziś, i niech poniższy obraz i dźwięk wypali Wam umysł. [d]
Don Vito Corleone wypowiedział słynne słowa tak blisko związane z dzisiejszym dniem, czyli: "A man who doesn’t spend time with his family can never be a real man”.
Najważniejsza w "Ojcu chrzestnym" jest Rodzina. Czemu zatem ten plakat do drugiej części, zamiast górującego nad wszystkimi Brando? Bo to tu przeplatają się historie dwóch głów tego samego rodu kontrastując ciepło rodzinne jako wartość nadrzędną z wyniszczającym wszystko kapitalizmem. Sceny sentymentalne są wstępem do tych brutalnie bezwzględnych. Historia się powtarza, tylko czasy i środki się zmieniają. Ale - czy dobrze, czy źle - i tak wszystko zostaje w Rodzinie.
Polski plakat filmowy autorstwa Andrzeja Klimowskiego z 1976 roku. Jak Wam się podoba? [m]
Z okazji wtorku.pl jestem prześladowana przez ten kawałek. Najpierw w fabryce sama na niego trafiłam (bynajmniej nie przypadkowo), a potem poszlo: radio w samochodzie, ktoś na fb wrzucił, jakiś spot w tv... No to oddam juz to komuś innemu, niczym Azazel niechaj przejdzie, pójdzie w swiat i będzie śpiewane dalej. Swoją drogą idealnie na dziś pasuje, bo raz ze #dobrebopolskie (z resztą do Marka Jackowskiego i Maanam powrócę w kolejnych odcinkach - stay tuned), to jeszcze aura na słuchanie sprzyja. Niby mamy lato, a tu zimno, szaro i kapie...smuteczek taki, że ojej. A naprawdę, oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba...miłego wieczoru. [d]
Dziń Dybry! Uejery! Ale mam dziś gadane/pisane, wena jak nic! Zacznę od najświeższych wrażeń i wieści.
Dobre, bo polskie?Tomek Lipinski ! Gimby nie znajo, ale inni powinni: Tilt, Brygada Kryzys jak i twórczość solo…Ja go uwielbiam, mądry, bardzo fajny facet, przy okazji z bardzo ciekawej rodziny (jego ojcem jest Eryk Lipiński – tu puszczam oczko do znawców plakatów). Nie ma parcia na to i owo, a jednak nadal istnieje i ma się dobrze. Nawet bardzo dobrze, bo wydał właśnie nowy album, po 12 latach („całość jest trochę podsumowaniem tego, co wydarzyło się w moim artystycznym życiu, a jednocześnie zamknięciem tego, co było i otwarciem na nowe.”http://toczegopragniesz.pl/ ), oraz książkę (spisaną rozmowę "dwóch rówieśników - chłopców z "dobrych" inteligenckich rodzin warszawskich, którzy niepostrzeżenie dobili do 60-tki." http://www.thefacto.pl/…/biografie/dziwny-dziwny-dziwny.html ). Album „To, czego pragniesz” przesłuchałam i „przeczytałam” na oficjalnej stronie, i jak na pierwszy raz to powiem, że mam nawet swoje faworyty („Jeszcze nie wiem co się dzieje”), Lipiński trzyma się swojego klimatu i za to szacunek wielki! Książkę „Dziwny, dziwny, dziwny” mam nadzieję już dzisiaj trzymać w moich rękach, więc nie mogę się doczekać! A dla zainteresowanych i lokalnych, jutro we Wrzeszczowym empiku o 18:00 spotkanie autorskie, wiec będzie podpisane i opowiadane. A na teraz zostawiam Was z moimi ulubionymi słowami i dźwiękami, za którymi stoi Pan Tomek Emotikon heart [d]
Trochę grafomanii, szczypta gitar, ładne melodie i mocny rytm - przeciętny Kowalski może sobie klaskać na raz i w dupie mieć, że jakieś swingi, że synkopy, że jacyś tam afropolacy od jazzu na "i" klaszczą - a ch*j im w dupę, stary.
Tekst też jest w miarę - da się zrozumieć, da się to zaśpiewać, no, przynajmniej refren da się ogarnąć i łeb od trudnych słów nie napier**la - to też ważna sprawa.
No i są gitarki, czyli nie dysko polo, obciachu nie ma, widać że człek obyty, gust ma na wyższym poziomie wyrafinacji, czy jak tam się to zwie, kur*a jego mać.
Aha, i romantycznie jest też, c'nie?
A teraz trochę powagi - IRA to nie jest moja bajka, nie moje top 10 w Polsce, w ogóle poza moim zakresem zainteresowań, ale doceniam - zupełnie serio.
Nie każdy zespół musi jechać po bandzie, nie wszystko musi funkcjonować na zasadzie - kochaj lub nienawidź - potrzebne są też zespoły środka - takie, które nie przeszkadzają, choć i specjalnie gorących emocji nie wywołują - taka własnie dla mnie jest IRA.
JUPITER INTRONIZACJA to krok w tył dla rodzeństwa
Wachowskich. Nadal mają wizjonerską wyobraźnię, nikt im tego chyba nie odbierze,
ale kierują się na ścieżkę niebezpiecznie infantylną. Wolałem, kiedy byli
otwarcie i radośnie dziecinni w „Speed Racer” albo dojrzale emocjonalni i
filozofujący w „Atlasie chmur”. Oczywiście największym ich osiągnięciem
pozostaje „Matrix” i fakt ten łatwo zauważyć w nowym filmie sci-fi Wachowskich.
Kto chce
nacieszyć oczy odległymi planetami, baśniowymi wnętrzami i przepychem dekoracji
i kostiumów, ten będzie zadowolony i nawet jeszcze bombastyczną muzykę dostaje
w prezencie dla uszu. Nawet teraz, kiedy oglądam zdjęcia z „Jupitera”, myślę,
że pięknie by wyglądały jako fototapeta. Ale – kurza melodia! – scenariusz leży.
Prawdopodobnie zagubił się w którejś z szuflad biurka Andy’ego albo Lany i
trzeba było improwizować. To by tłumaczyło, czemu scena ratowania panny Kunis z
opresji powtarza się aż 3 razy. Wybawiciel, pan Tatum, powinien z nią poważnie
porozmawiać już po drugim takim przypadku.
Ale – kurza
melodia! – scenariusz leży… Już to pisałem? Takie samo déjà vu odczuwałem podczas seansu. I to nawet nie był ten rodzaj z czarnym
kotem i zmianami w systemie. Jest Wybrana (Neo z krągłościami), jest ten, który
ją odnajduje i zabiera do innego świata (Trinity z ryżą bródką i elfimi uszami).
Jest dwóch parszywych braci (Agent Smith i bardziej przerysowany Agent Smith) i
siostra, która nawet chce pomóc, ale ogranicza się do pokazywania ciała
(Persefona w wersji mniej atrakcyjnej). No i jest Sean Bean, który ze swoim
pojawieniem rozpoczyna odliczanie do: a) jego zdrady; b) jego śmierci. To
pozostaje największą zabawą scenariusza tak powtarzalnego i złego, że
uratowałoby go tylko duże przymrużenie oka i warstwa kampu. Eddie Redmayne zdołał
przemycić trochę w swojej karykaturalnej roli (nota bene, w tym samym roku, w
którym dostał Oscara za „Teorię wszystkiego”). Jeszcze bardziej w kierunku „Flasha
Gordona” i oglądałoby się jak ta lala!
„Jupiter”
udowadnia jedno: tęsknotę rodzeństwa W. za sukcesem na miarę swojej cyberpunkowej
trylogii. W ciągu ostatnich 10 lat publiczność odmawiała im raz za razem, choć
niezasłużenie – stąd słabe wyniki przedniego „Speed Racera” i pasjonującego
„Atlasu chmur”. Pewnie robienie afery w mediach wokół zmiany płci Larry’ego
miało na to duży wpływ w purytańskim świecie. Z „Jupiterem” sukces też nie
przyszedł. Tym razem już bardziej zasłużenie, bo jeśli nie byliście fanami
twórczości Wachowskich, ten ładnie narysowany „Matrix” dla ubogich tego nie
zmieni. I – kurza melodia! – scenariusz leży. [m]
Hej ho ludzie i narody! Jak Wam weekend minął? Mi i [k] dość magicznie. A to za sprawą wielu przypadków. O jednym z nich chcę co nieco skrobnąć, choć słów mi brak, tyle ochów i achów się w głowie kłębi. Emotikon smile
Otóż drodzy nasi, w piątek kur nas opiał i wraz z [k] wylądowaliśmy na koncercie Andrea Bocelli w ramach pierwszej odsłony programu #esk2016.
O samym występie głównej gwiazdy wiele mówić nie będę, bo nie ma takiej potrzeby - to, że był przecudowny i czarował głosem, to jedna wielka... wiadoma. Emotikon wink Jemu też się chyba podobało, bo bisował 4 razy. Emotikon winkDla nas szczególnie ciekawy był jego duet z Olgą Szomańską, która zaprezentowała swój głos jako silny jak dzwon i dorównywała mocą samemu Bocellemu! Bardzo pięknie razem brzmieli, tak trzymać, polska siło strun głosowych, hihi. Emotikon smile Załączam czyjeś nagranie tego duetu. Ale warto poszperać w celu zgłębienia większej ilości wykonań. WARTO!
Koncert cudownego tenora poprzedzały różnego rodzaju występy innych świetnych artystów, jak na przykład Andrzej Seweryn, Marek Piekarczykczy Jaromír Nohavica oraz pokazy audiowizualne zawierające przerywniki historyczne, informacyjne i zapowiadające niektóre z wydarzeń, które są szykowane w ramach ESK2016. Wszystkie występy miały w sobie to coś, zrobione z rozmachem i pomysłem, kreatywnie, ładnie, oryginalnie. Tylko buc by nie docenił. Emotikon wink Ogólnie cud, miód i orzeszki.
Bardzo nam się podobały "zwiastuny", które polegały na tym, że wychodził sobie człowieczek i tańcował, a za nim odgrywały się scenki rodzajowe z kółek i kwadratów, tak to malowniczo opiszę. Emotikon wink I te kompozycje podpowiadały o czym będzie następna prezentacja. Super ładna sprawa, szczególnie na telebimie.
Opinie są, jak zawsze, różne, niektórzy już o 21 (koncert trwał do północy) pisali w internetach wszechmogących komentarze o patosie (lol!), braku koordynacji i bałaganie. Typowa cebulacka dekalogia narzekań - ale piwo chlać w trakcie, to potrafili. Emotikon grin
Nam natomiast podobało się ogromnie, mimo drobnych niedociągnięć akustycznych podczas "supportu", czy nieustannego kręcenia się po stadionie części publiki (a to po piwko, a to po hotdoga), ale tu akurat już taki urok miejsca. Generalnie zachwyt i wspaniałe przeżycie do wpisania w pamiętniczek. Emotikon winkWrocław 2016, jesteś super. Emotikon smile [p]
Spędzając sobotni wieczór w domu, natknęłam się na film dokumentalny „Welcome to the 90'” na kanale Planete+. Odcinek 3/4 „Come as you are: Grunge, Riot Grrrl, Britpop, Nu Metal” (polecam z resztą cała serię). No i mój weekend już miał temat przewodni. Poszłam za ciosem I na YT wkręcałam się w temat dalej. RHCP, STP, heroina, bunt itp. No i nie mogę teraz przestać słuchać tamtych dźwięków. Nie jest to dla mnie żadna nowość, dojrzewałam na tej muzyce (dorastałam na 80’s), i towarzyszy mi ona po dziś dzień, w formacie mp3 najczęściej. Wtedy zaczął kształtować mi się tzw. gust muzyczny, odkrywałam świat i siebie, eksperymentowałam, ogólnie rzecz biorąc najważniejsza dla mnie dekada i chyba przy okazji najfajniejsza i najmilej wspominana. Muzycznie działo się wówczas sporo, dobra muzyka i ciężkie brzmienia odchodziły w cień, a na pierwszy plan wylewało się jak szambo rodem z vivy i bravo oraz narodził się clubbing, rave a potem...Nie chcę się nad tym rozwodzić, bo to na jeden wpis zdecydowanie za dużo, trzeba by było zrobić opowieść w odcinkach. Podzielę się zatem kawałkiem z genialnego (imho) zespołu, która była jedna z tych miłości nie wywołaną przez otoczenie, media i inne zewnętrzne czynniki. To był mój wybór, poniosło mnie, zidentyfikowałam się i nie znałam wówczas osoby, która by ich też słuchała. Mówię o STONE TEMPLE PILOTS i ich debiutanckim albumie „Core” (1992). Potem następny świetny album „Purple” (1994). Do tej pory z chęcią wracam do obu, i golnie do STP, mam słabość do Scotta Weilanda, dużą słabość i nie mówię tu tylko o jego tekstach. Lubiłam nawet to, co robił w tak genialnym produkcie marketingowym jak Velvet Revoler (GNR bez pana Rose + Scott). Niestety ostatnio facet już chałturzy solo, a STP z Chesterem (z Linkin Park) to też już nie to samo...Więc skupiam się na genialnych początkach, a Wy możecie się sam zagłębić, jeśli podpasuje. Bardzo ciężko mi było wybrać jeden kawałek, a całego albumu wrzucić nie można (a byłby to właśnie „Core”), wybór padł na drugi album i kawałek „Interstate Love Song". Tylko dlatego, że idealnie pasuje na niedzlene popołudnie: „waiting on a Sunday afternoon for what I read between the lines, your lies…” [d]
czwartek, 18 czerwca 2015
Nostalgii za ejtisami ciąg dalszy: po powrocie Mad Maxa, po Kung Fury i old school electro na soundtrackach – pora na BMXy! Ktoś pamięta taki kampowy film RAD z 1986? Oglądało się to na VHS, teraz ogląda się na nostalgii. A że ta jest teraz w modzie... Wymieszajmy wszystko, co do tej pory wymieniłem, dorzućmy do tego Michaela Ironside’a i dostaniemy Turbo Kid.
To już 5. edycja FESTIWALU TRAFFIC DESIGN. Jest to przedsięwzięcie grupy młodych i zdolnych, którzy działają na rzecz poprawy przestrzeni publicznej. Tworzą jeden z największych w Europie festiwali sztuki miejskiej, obejmujący malowanie murali, działania rewitalizacyjne, partycypacyjne i edukacyjne.
Skoro czwartek, to na tłusto? Cóż, chciałam dziś rozpocząć dzień jak Agent Cooper, ale zbyt leniwa byłam, żeby się do sklepu po pączka ruszyć (średnio po drodze było), więc mój tyłek jest mi chyba wdzięczny! Skupię się na innych tłuszczach zatem. Losowe odtwarzanie utworów muzycznych na jakimkolwiek przenośnym odtwarzaczu, ma wady i zalety: nie musze wiecznie grzebać i myśleć, na co mam ochotę (i wybrać jeden kawałek i go łupać do bólu!), można też mieć nagle WTF MOMENT, ciesząc się, że mamy słuchawki i nikt nie słyszy, co tam jeszcze trzymamy… Ale są też pozytywne zaskoczenia i wspomnienia. Pamiętam jak ten kawałek wyszedł (2006), chadzałam jeszcze wtedy tu i tam, ale już coraz rzadziej. Po którejś imprezie, kumpel (zagorzały przeciwnik dźwięków, które nie przypominają duetu zaciętej kasy fiskalnej z młotem pneumatycznym) zapytał mnie: „co to był za kawałek, do którego klaberzy zlecieli się na parkiet, jak muchy do gówna?” – znaczy sukces! Dla mnie to była końcówka dobrej ery w muzyce tzw. elektronicznej, potem już w dół równi pochyłej, i nur w szambo. Macie radio i tv to wiece, o czym mowię. Jak się coś nadaje do tolerowania, to i tak jakby już się to „gdzieś słyszało”, albo po prostu perfidna „nowa wersja” hitu sprzed paru lat (ostatnio Cassius chałturzy btw!). A wszystko w myśl zasady z księgi cytatów pt. „Rejs” : „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę.” No to posłuchajmy jeszcze raz! [d]
Dzień wcześniej świętowaliśmy pojawienie się trzech szóstek na naszym profilu, a dziś, nie, nie dla równowagi, pokażemy papieża.
I to nie takiego w wykonaniu Ghost BC, tylko takiego inspirowanego tym papieżem z Watykanu, wiecie - tym prawdziwym.
Franciszek, papież, spoko koleś, przynajmniej jak dla mnie, ostatnio napisał jakąś książkę - encyklika to się nazywa - i za chwilę ją wydaje. I ponoć tam napisał, w tej książce swojej, że powinniśmy przestać być totalnymi dupkami i trochę jednak należałoby zadbać o planetę naszą.
Niby brzmi sensownie, ale już się buntują różne konserwy, co to w imię Jezusa Chrystusa chcą decydować kto z kim sypiać może, kogo do gazu, a komu jedynie kulkę w łeb zafundować. No a zupełnie przy okazji są to te same osoby, którym udało się nieco hajsu przytulić na handlu ropą, węglem i przy ich wydobyciu, tudzież podczas wycinania lasów deszczowych - tak, wiem, upraszczam teraz.
Filmik przygotowany przez Observatório do Clima to taka zapowiedź owej encykliki i, jeśli treść jej będzie taka właśnie, to ja Franka popieram, mimo iż w kościelnych murach noga moja nie postała, dobrowolnie, od lat wielu.
#tłustyCzwartek, tym razem delikatnie... albo nie, niech będzie jak zwykle.
Klasyk Pendulum w wersji Serbskiej.
"Tarantula jedna mnogo zajebana zmija" - jak tu się nie zakochać?
W oryginale to w sumie kawałek, uwaga, moja własna interpretacja, z perspektywy kolesia, co to wszystkich dokoła ostrzega, że na odcisk można mu w sumie nadepnąć, ale tylko raz - a potem to już tylko mogiła, zimne objęcia śmierci i wąchanie kwiatków od spodu, ku*wa jego mać. A wszystko to jeszcze przed śniadaniem.
No ale to oryginał, a w Serbii tarantula to żmija, "mnogo zajebana". Jak to ogarnąć? Hmm, na rozruch odrobinę ketaminy, a potem to już jakoś pójdzie.
Zauważyłam ostatnio natężenie stresu, depresji, huśtawek emocjonalnych…i to nie tylko u siebie, jakoś tak naokoło każdy „coś” ostatnimi dniami. Nie rozumiem, pełni nie ma, lato przyszło, czyli słońce jest i niby cieplej, a wszyscy jacyś tacy podirytowani! Żeby nie ująć tego inaczej… I co z tym zrobić? Przespać? Przepić? Przepalić? Prze-cośtaminnego? Macie jakieś sposoby?
Na mnie w momencie zenitu działa Vivaldi i jego 4 pory roku! Ale to za mocne na dziś.
Jesteśmy na półmetku, czyli ŚRODA, zatem coś mniej ciężkiego. (Mam nadzieję, że film widzieli?!) Tak, wiem o czym ten kawałek, ale każdy sobie może zinterpretować po swojemu…czyż nie? Ja tu do niczego nie namawiam! Ech, też mam czasem ochotę tak zniknąć jak on… (swoją drogą, ciekawe czy gdyby nie zniknął, to byśmy o nim dziś wiedzieli cokolwiek!?) [d]
Avengers stracili prowadzenie. Najlepsze otwarcie w Stanach należy oficalnie do Jurassic World. Jak zareagował szef Marvela, Kevin Feige? Z klasą i poczuciem humoru. Taki tweet pojawił się wczoraj:
Myślę sobie tak: Spielberg ma nadzwyczajnego nosa do hitów i, choć udowadniać już nic nie musi, udowodnił to po raz kolejny przy Jurassic World. Obserwował gdzieś z boku monopolistyczne poczynania Jamesa Camerona, aż stwierdził, że koniec tego panoszenia się. To złoty Steven przecież przyczynił się do sukcesów kina nowej przygody, bez którego nie byłoby mojego i twojego dzieciństwa. Jak teraz nie wspomnieć doktora archeologii z TYM kapeluszem i z TYM biczem... Nie da się.
Tym bardziej nie sposób nie wspomnieć o Indianie, kiedy po sukcesie dinozaurów i Chrisa Pratta mówi się o powrocie do tej kultowej postaci właśnie ze Star-Lordem w roli głównej. (Nie mówmy tu o tym poprzednim powrocie z tą lodówką i Shia "Do It" LaBeouf, po prostu nie.) Czyli Pratt przetwarzający Hana Solo w Strażnikach galaktyki będzie mógł już oficjalnie wejść w buty Harrisona Forda.
Tymczasem dzieciak we mnie myśli prosto: dinozaury wróciły, Indy wraca, Han Solo wraca, The Goonies podobno też. Ahoj, przygodo!
"Z uwagi na zasady jakie panują na serwisie Polak Potrafi (w razie nie osiągnięcia pułapu deklarowanej kwoty nie otrzymujemy pieniędzy) przenosimy zbiórkę na: http://wspieramkulture.pl/…/973-Iluzjonisci-ob-Stanislaw-Ty…Prosimy o wsparcie na podanym powyżej serwisie."
Gwoli wyjaśnienia - jeśli ktoś sypnął groszem na Polak Potrafi, to jego wpłata wróci na konto. A jak tylko wróci, to warto tę kwotę ponownie przekazać, a może i pokusić się o dołożenie kilku złociszy więcej.
My taki własnie mamy zamiar, a Wy również wyskakujcie z hajsów, bo to o kulturę chodzi.
Historia ta nijak ma się do treści kawałka, choć łączącym motywem jest seks, a to zawsze budzi zainteresowanie, więc jedziemy, na wybudzenie.
Możliwe, że już kiedyś historię tę opowiadałem, ale wydaje mi się, że nie, chociaż nigdy nie mam pewności, więc jak zacznę się powtarzać, to szturchnijcie mnie łokciem - najlepiej w pysk prosto, bo nie chcę być jednym z tych gości, co to do znudzenia powtarzają tę samą pieśń o dziejach minionych.
Jechałem sobie oto rowerem, szosą wiodącą przez las. Wtem, z krzaków wyskakuje jakaś starsza kobieta i ramionami macha, wyraźnie chcąc, abym się zatrzymał.
Myślę sobie, hmm, staruszka pewnie się zgubiła, grzyby zbierała, pomocy potrzebuje, bo nie wie, gdzie jest. No to zatrzymałem się.
"Cieś, sieksiu chcieś?" - padło pytanie i zacząłem domyślać się, że to chyba jednak nieco innego typu grzybiarka. Musiałem przy tym minę zrobić dosyć niewyraźną, zupełnie jakbym jej nie rozumiał, bo kiedy zaczęła przedstawiać mi swój cennik, to, tak dla jasności, całość uzupełniała bardzo sugestywną gestykulacją - gdybyśmy grali w kalambury, chciałbym mieć ją w swojej drużynie.
Tak oto w środku dnia, przy drodze, którą średnio co 5 minut jeździ ktoś mi znajomy, stałem ze starą prostytutką, która to bardzo obrazowo tłumaczyła mi, że "w paszczu za tridsat" a ręką za dwadsat.
I o ile w tamtym przypadku nie mogłem powiedzieć #dobreBoPolskie, to jeśli chodzi o CETI, z czystym sumieniem tak własnie ogłaszam, a jeśli ktoś się nie zgadza, możemy spotkać się dziś jeszcze, w samo południe, na udeptanej ziemi, co by przez niedźwiedzią skórę na rewolwery bój zajadły toczyć.
Swojego czasu nadawali u nas kanał Hallmark, który wbił mi się w pamięć przez obyczajówki i Norę Roberts, które wypełniały ramówkę. Faktycznie, kanał. Było tam dużo złego kina w każdej postaci, najczęściej w tej niestrawnie telenowelowej. A teraz Kanał (duże K) – znany z bycia jeszcze bardziej hallmarkowym niż Hallmark – Lifetime daje nam to, czego złe kino potrzebowało: Will Ferrell i Kristen Wiig w filmie „A Deadly Adoption”. Tania obyczajówka w stylu Nory Roberts rozegrana z poważną twarzą (te miny na plakacie!), tak jak najlepsze parodie grane być powinny.
Teaser:
Premiera 20 czerwca. [m]
niedziela, 14 czerwca 2015
Sezon burz - nie, nie chodzi o Sapkowskiego - zawitał chyba na dobre. Stroboskopy matki natury raz po raz uruchamiają się, po czym basy doniosłe wstrząsają rzeczywistością.
Gdzieś, w środku miasta, to tylko kolejne niedogodności, hałasy w tle. A na przedmieściach albo jeszcze dalej, tam gdzie nie ma już niczego, w głuszy, gdzie nadajniki tracą swą wi-fi-dajną moc, jest to moment, gdy jest się zmuszonym do zmian, gdy nagle zostaje się z sobą samym sam na sam.
Nie jest to oczywiście jedyna taka sytuacja. Nie tak dawno temu, bo wczoraj, wraz z [m] przytrafiło nam się przez dzicz jakowąś przedzierać, gdzie nie tylko wi-fi nie było, ale również i sygnał komórkowej telefonii nie sięgał. A było to przecież bardzo cywilizowane przedzieranie się przez dzicz, bo na pokładzie pociągu, gdzieś między stolicą, a nieco bardziej centralną częścią Polski.
Z powodów takich, czy innych nerwowo do kieszeni jeansów sięgałem, co zacny mój kolega skwitował komentarzem o uzależnieniu - tu muszę zaznaczyć, że nie jestem uzależniony, mogę przestać spoglądać na telefon kiedy tylko zechcę.
Ale w sumie nie o tym chciałem pisać.
Brak wi-fi, brak zasięgu, brak kontaktu.
Zostajemy sami, zdani tylko na siebie, czy też na siebie jedynie skazani.
Jak długo bylibyśmy w stanie wytrzymać ze sobą wzajemnie, bez rozpraszania się, bez tych wszystkich elektronicznych wspomagaczy? A w sytuacji ekstremalnej, jak długo bylibyśmy, wszyscy z osobna, w stanie polegać tylko na sobie? Bez googlowania czy ból stopy to już rak czy raczej choroba o podłożu mentalnym.
I w tym momencie pochylam się nad sobą samym, ze współczuciem, bo pewnie nigdy tak do końca mi to nie będzie dane - nawet gdy już ostatecznie stwierdzę, że ludzie to c**je, że nie mam ochoty z nimi mieć nic wspólnego, to jednak będę chciał, lub też będę zmuszony, dawać znać, że żyję, że ciągle trwam, że moja ekstrawagancja wciąż pozostaje pod kontrolą.
I nie ma mowy, że tylko raz na rok przyślę pocztówkę, że mam się dobrze i że mam nadzieję, że wszyscy równie dobrze się miewają.
A szkoda, bo mogłoby mnie to w ciekawe zakamarki samego siebie zaprowadzić.
W żalu tym, z odrobiną nadziei na inne jutro, pozostawiam Was z nieco refleksyjnym kawałkiem. Guten Morgen. [b]
piątek, 12 czerwca 2015
Jeden z najlepszych żyjących autorów – Bret Easton Ellis – ma własny podcast! Autor American Psycho ROZMAWIA z artystami tak zróżnicowanymi jak Alan Ball, Ti West, Marilyn Manson, Kanye West, James Deen czy Judd Apatow. Fascynujące.
Przez weekend nie istnieję dla świata i polecam każdemu to samo. [m]
czwartek, 11 czerwca 2015
Joł joł joooł! A nie, na Dzikim Zachodzie to się jakoś tam inaczej witało... mniejsza!
Przyszłam tu, bo chciałam Wam powiedzieć, że przeczytałam ostatnio fajową książkę. Książkę, na której podstawie powstał (szerzej niż ona sama znany) film, w reżyserii braci Joel i Ethan Coen. Który to czeka teraz u mnie w kolejce do obejrzenia, bo książka mnie zachęciła. Nazywa się ona "Prawdziwe męstwo". No i właśnie o dzikim zachodzie jest. A dokładnie, o perypetiach zadziornej czternastki, której jakiś durny buc zaciukał w afekcie Tatuśka.
Mała jest nieźle ogarnięta (i fiśnięta) jak na swój wiek i organizuje całkiem zacną akcję, by pomścić Tatka, wciągając w to zapijaczonego, ale hardego szeryfa i natykając się również po drodze na Strażnika Texasu (lol yup), który ochoczo się w całą tę cudaczną podróż po głowę łobuza wplątuje (a wręcz narzuca).
Bardzo wciągająco i wesoło prowadzona narracja i choć na początku trochę może zadziwiać, bo mocno się różni od znanych choćby z młodości książek, oscylujących wokół tematyki dzikiego zachodu, to jednak po czasie uświadamia, że to tak właśnie wówczas było, jak Charles Portis to sarkastycznie opisał. Książka spójna i nie rozwleczona (na co często słyszę narzekania osób stykających się z westernami), postacie barwne i porywające swą osobowością. Warto. Polecam. Jeśli lubicie westerny, to docenicie błyskiem walory tej książki. Jeśli nie lubicie, to jest szansa, że dzięki niej przychylniej na nie spojrzycie.
Jak widać, zabierałam ją ze sobą do łóżka. (No, bo Nie czytasz? Nie idę z Tobą do łóżka ;)) A zieloną kropkę na okładce ma, bo tak znakowali książki przecenione. Także kupiłam ją na przecenie w "taniej książce", czaicie?
He, he. Niecałe 6 złotych za mnóstwo przyjemności z czytania jej. (Pozdrawiam Tak Czytam we Wrocławiu:D) No. To teraz wynocha sprzed kompa i wio książki czytać. [p]
środa, 10 czerwca 2015
Tarantino pisał Inglourious Basterdsprawie 10 lat natchnięty swoją kinofilską miłością do filmu Enzo G. Castellari’ego z 1978 roku o tym samym tytule, tyle że pozbawionym błędów (a przy okazji, QT odmawia tłumaczenia się z błędów w swoim tytule mówiąc, że czasem lepiej nie wiedzieć). Oryginał wydany był również pod tytułami mającymi przypominać inne filmy: Deadly Mission, The Dirty Bastard (oba mające odwołać się do Parszywej dwunastki), Hell's Heroes (à la Hell is for the Heroes, starring Steve McQueen) i G.I. Bro (wiadomo), zależnie od dystrybutora. Sam Castellari, przez ostatnie lata tani reżyser telewizyjny, został unieśmiertelniony nie przez swój film, ale właśnie przez Tarantino. Pojawił się na ekranie w Bękartach wojny, w tle słynnej i przezabawnej sceny z udawanym włoskim akcentem Aldo Raine’a i spółki. Brad Pitt nawet przedstawia się jego prawdziwym nazwiskiem – Enzo Girolami – a ten, jakby przywołany, odwraca głowę. Zwróćcie zresztą sami uwagę na niskiego, siwo-łysego oficera z tyłu: https://www.youtube.com/watch?v=q8rPYZ85Fu4
Oryginalna wersja filmu Poltergeist z 1982 roku, przetłumaczonego wtedy u nas jako DUCH, była w Stanach promowana plakatem pokazującym małą dziewczynkę przed telewizorem pośród złowrogich ciemności - obraz do dziś kojarzony z filmem Hoopera. Polscy artyści postawili na czaszki i litery. Plakat pierwszy został stworzony przez Jakuba Erola w 1984 roku i jest tym bardziej znanym. Plakat drugi... niestety nie wiem, przez kogo został przygotowany i nie mogę znaleźć tej informacji (jeśli ktoś wie, będę wdzięczny za podzielenie się), więc załóżmy, że jest to zbiorowe dzieło Okręgowego Przedsiębiorstwa Rozpowszechniania Filmów w Poznaniu.
Pytanie do Was: który lepszy?
Polski plakat filmowy
#dobrebopolskie
[m]
Wizualnie to spore pokłady obciachu - cholera wie, czy to takie ciuchy robocze, czy jakieś inspiracje grungem - wygląda to jak wygląda.
Ale panie, powie ktoś, to nie je pokaz mody dla jakichś ćwoków w rurkach, to je klasyka polskiej muzyki struno-szarpanej.
I temu komuś trzeba będzie polać, bo mądrze prawi.